CELEBRITY
19 lat temu podczas wystawy “Gołąb 2006” zawaliła się hala MTK w Katowicach, w środku było 700 osób. Więcej w komentarzu
Ocaleni i lżej ranni łapali za telefony. Pierwsze zgłoszenie o katastrofie przyjęto o 17.18
Armagedon trwał kilkanaście sekund. Obciążony tonami zalegającego lodu i śniegu dach o powierzchni równej półtora boiska piłkarskiego zawalił się na zgromadzonych w hali ludzi. Wielu z nich nie miało szans na ratunek – pisze w książce “Ekstremalni. O bohaterach, którzy narażają życie, by ratować innych” Dariusz Jaroń. Publikujemy jej fragmenty.
Fragmenty zawalonego dachu katowickiej hali w 2006 roku (Fot. Przemek Jendroska / Agencja Wyborcza.pl)
28 stycznia 2006 roku w Katowicach mróz bezlitośnie czerwienił nosy i policzki. Mimo nieprzyjaznej aury do hali MTK na VII Międzynarodowe Targi Gołębi Pocztowych “Gołąb 2006” wraz z towarzyszącą im Wystawą Gołębi Rasowych i Drobiu Ozdobnego ciągnęły tłumy. Dla hodowców i pasjonatów taka impreza to nie lada gratka, w niejednym kalendarzu ostatnia sobota stycznia zakreślona była już kilka tygodni wcześniej.*
Nic w tym dziwnego. Gołębiarstwo na Górnym Śląsku ma wielopokoleniową tradycję. Kiedy właściciele zakładów przemysłowych budowali familoki dla ściąganych ze wsi pracowników i ich rodzin, ci w przydomowych składzikach na opał hodowali inwentarz żywy. Obok królików, kur czy świń w komórkach zwanych chlewikami trzymano również gołębie.
Hodowla gołębi była pasją przekazywaną z ojca na syna. Posiadanie ptaków dawało odskocznię od trudów wymagającej pracy fizycznej, pozwalało na chwilę wrócić do natury, zapewniało też prestiż i uznanie wśród kolegów, zwraca uwagę Dorota Świtała-Trybek, która przyjrzała się subkulturze hodowców gołębi na Górnym Śląsku. Organizowano targi, a ze względu na cotygodniowe zawody w niejednym śląskim domu żony wcześniej podawały obiad, żeby ich mężowie zdążyli w porę na loty gołębi pocztowych.
Minęły lata, znacząco zmienił się krajobraz przemysłowego w XIX i XX stuleciu Górnego Śląska, ale miłość do gołębi pozostała. Ewoluował natomiast profil hodowcy ptaków. Coraz częściej gołębiami zajmowali się nie tylko górnicy i hutnicy, lecz także absolwenci wyższych uczelni, lekarze, wykładowcy akademiccy, a nawet księża. Gołębiarstwo najwyższych lotów stało się pasją wymagającą finansowo. Ptaki z topowych hodowli, wysokiej jakości karma, witaminy i odżywki kosztują sporo, ale satysfakcja właścicieli nagradzanych na wystawach rekompensuje im poniesione koszty. Hodowla tych ptaków to jednak znacznie więcej niż wciągające hobby.
Na Górnym Śląsku traktujemy gołębie tak, jak ktoś z innej części Polski psa lub kota. Przyjaźnimy się z nimi – wyjaśnia doktor Wojciech Miciński z Mysłowic. – Te zwierzaki się kocha, inwestuje w nie, dba o nie. Są hodowcy, są pasjonaci, jest całe środowisko zainteresowane gołębiarstwem, a sam ptak nie jest tu szkodnikiem, tylko zwierzęciem stojącym na równi z domowym pupilem. Tradycja posiadania gołębi jest w wielu domach bardzo głęboko zakorzeniona, dlatego podchodzimy do nich tak emocjonalnie.
Dla hodowców wystawa “Gołąb 2006” była więc kolejną okazją do spotkania w gronie przyjaciół i konkurentów i zaprezentowania swoich najlepszych okazów, a dla tysięcy odwiedzających targi pasjonatów gołębiarstwa – możliwością zobaczenia nagradzanych ptaków. Trzydniowy zlot “gołębiarzy” zaczął się w piątek.
Zainteresowanie imprezą było duże. Na zdjęciach zachowanych z sobotniego rozdania nagród dla najlepszych hodowców widzimy tłumy ludzi stojących ramię w ramię pod sceną.
Po południu 28 stycznia pod dachem hali MTK przebywało kilkaset osób – wystawców, zwiedzających, pracowników obsługi i ochrony obiektu. Na scenie oficjele ustąpili miejsca muzykom, trwał występ artystyczny, tańczyły ładne dziewczyny, a nabywcy ptaków próbowali dobić okazyjnego targu.
Święto gołębiarstwa trwało w najlepsze.
Humory dopisywały też załodze pogotowia ratunkowego z Siemianowic Śląskich.
Karetkę prowadził doświadczony kierowca Krzysztof Sarna, a razem z nim jechali wspomniany już lekarz Wojciech Miciński i młody ratownik medyczny Marek Gogol. Dyżurowali od 7.00 rano. Dziesięć godzin później wracali szczęśliwi z udanego wyjazdu do pacjenta w ciężkim stanie.
Prawdopodobnie doszło do zatrucia tlenkiem węgla. Chłopak miał nie więcej niż 20 kilka lat. Odratowaliśmy go w domu w Siemianowicach i zapakowaliśmy do karetki. W niej odzyskał przytomność. Zawieźliśmy go do Ośrodka Ostrych Zatruć w Sosnowcu. Wracaliśmy w świetnych nastrojach. Wykonaliśmy pełną procedurę medyczną, chłopak został uratowany, a na dodatek przyjęty w najlepszym możliwym ośrodku. Czego chcieć więcej? – opowiada Wojciech Miciński.
W drodze powrotnej zorientowali się, że stało się coś złego. Jeździło o wiele więcej pojazdów na sygnale niż zwykle. Po chwili dowiedzieli się od dyspozytora, że w hali MTK zdarzył się poważny wypadek. Doktor Miciński, podbudowany udaną interwencją, nie czuł zmęczenia. Poprosił więc dyspozytora, by jego jednostkę również skierował na zlot pasjonatów gołębi.
Armagedon trwał kilkanaście sekund. Obciążony tonami zalegającego lodu i śniegu dach o powierzchni równej półtora boiska piłkarskiego zawalił się na zgromadzonych w hali ludzi. Wielu z nich nie miało szans na ratunek. Przeżyć mógł ten, kto znajdował się bliżej ściany albo komu dopisało szczęście. Kto wyszedł spod gruzów, rzadko mówił jednak o uśmiechu fortuny. Częściej – o cudzie boskim.
Ocaleni i lżej ranni łapali za telefony. Pierwsze zgłoszenie o katastrofie przyjęto o 17.18, trzy minuty po zawaleniu dachu. O 17.22 pod halę podjechała pierwsza karetka. Doktor Andrzej Jurkiewicz, który był w jej składzie, zostanie koordynatorem medycznym akcji. Jak mówi procedura, dowodzenie przejmuje lekarz, który pierwszy dotrze na miejsce zdarzenia. Całą akcją i kooperacją licznych służb dowodzić będzie generał Janusz Skulich, szef Komendy Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Katowicach.
Pierwsi ratownicy ujrzeli pofałdowaną ścianę frontową hali. Od wybiegających poszkodowanych dowiedzieli się, że dach runął do wnętrza pawilonu wystawowego. Uwięzionych mogą być dziesiątki, a nawet setki ludzi.
Na miejsce zjeżdżały kolejne służby, docierali też przedstawiciele władz. W portierni MTK utworzono sztab kryzysowy. Pierwsze karetki wywoziły z miejsca katastrofy rannych, którzy w chwili wypadku znajdowali się blisko wyjścia. Kolejni ratownicy na bieżąco przejmowali poszkodowanych i odwozili do szpitali w całym województwie. Wkrótce pod halą utworzyła się kolejka ambulansów. Lekarzy i ratowników było pod dostatkiem, lecz tempo
transportu pacjentów spadło. Trzeba ich było najpierw odnaleźć i wyciągnąć spod gruzów.
Tadeusz Ożański był kierowcą pierwszej karetki. Na miejsce przyjechał z doktorem Andrzejem Jurkiewiczem i ratownikiem Rafałem Wałachem. Tak opowiadał o swoich wrażeniach niedługo po katastrofie:
Ludzie nam mówili, że może być około stu zabitych, wielu rannych. Co nas zszokowało: ci ludzie biegający, wołający o pomoc pokazywali nam, gdzie pod tymi blachami, konstrukcjami, pod tym śniegiem leżą ranni. Ci co żyli, pukali w blachy, krzyczeli: pamiętajcie o nas, nie zapominajcie o nas, my tu jesteśmy. Kładliśmy ludzi na sztywne nosze i z tych noszy do karetek. Po chwili pojawiło się więcej karetek i wszystko szło szybciej.
W oczy rzucały się pionowe ściany hali, blask świateł ustawionych przez służby i kolejka pojazdów na sygnale. Ustawiliśmy się za ostatnią karetką i poszliśmy się rozeznać w sytuacji. Dostęp do poszkodowanych, poza grupą uratowanych na początku, którzy nie zostali zakleszczeni pod zwalonym dachem, był z początku niemożliwy – wspomina.
Akcja ratunkowa składała się z dwóch etapów. W pierwszym, bardzo sprawnie przeprowadzonym, zabezpieczono i ewakuowano ludzi, którzy w chwili katastrofy stali w miejscu, gdzie konstrukcja wytrzymała tąpnięcie. Ci wyszli z hali o własnych siłach, a lżej rannych przewieziono do śląskich szpitali. Później rozpoczęła się mozolna operacja poszukiwania i uwalniania zasypanych osób. W trakcie akcji ratunkowej przed halą rozstawiono ocieplane namioty polowe. Opatrywano w nich rannych przed przekazaniem do transportu.
