Connect with us

CELEBRITY

Nazywali go „Aniołem wyklętych”. Marek Kotański całe swoje życie poświęcał się innym

Published

on

Udzielał pomocy tym, którzy zostali wypchnięci poza społeczny margines. Często z własnej woli. Marek Kotański, bo o nim mowa, był nazywany „Aniołem wyklętych”. Całe swoje życie podporządkował innym. Empatyczny, wrażliwy, silny. Czasami mógł sprawiać wrażenie nieprzejednanego i oschłego. Ale w gruncie rzeczy chodziło o człowieka… Uważał, że każdy zasługuje na szansę. Podopieczni, którym się poświęcał, nie byli bez winy, ale on wierzył w nich bardziej, niż ktokolwiek inny. Kotańskiemu udawało się walczyć z patologiami naszych czasów. Uczył ludzi, że życie jest piękniejsze bez nałogów…

Historia Marka Kotańskiego – twórcy Monaru. Dziś miałby urodziny
Już na studiach zaangażował się w pomoc rodzinom dotkniętym patologią. Marek Kotański na początku lat 80-tych, stworzył Monar – ośrodek wparcia dla alkoholików, narkomanów. Następnie przyszła pora na Markot – organizację walczącą z bezdomnością. W placówkach powstałych na wzór tych amerykańskich, Kotański poddawał swoich podopiecznych terapii społecznościowej, opartej na wzajemnym wsparciu. Do ośrodków zgłaszały się kobiety z dziećmi, które uciekały przed oprawcami, chorzy na AIDS i nosiciele HIV czy więźniowie, ludzie odtrąceni przez najbliższych i społeczeństwo. Tutaj wszyscy mogli liczyć na wsparcie. Był tylko jeden warunek – abstynencja. Potrzeba zmian miała wychodzić z człowieka. Z pomocą Kotańskiego wracali do normalnego życia. Kończyli terapie, kursy zawodowe. Rozpoczynali nowe życie.

„Nie jest to zajęcie dla Matki Teresy z naszych marzeń. W ośrodkach dla bezdomnych lądują zrzuty wszelkiej maści, od kobiet z dziećmi, które uciekły przed mężami bestialcami, przez ludzi niezaradnych życiowo, alkoholików i narkomanów, aż po skazańców, którzy właśnie opuścili kryminał. Każda moja wizyta w tym miejscu kończyła się dla mnie kilkudniową traumą. Wydawało się, że mogę beztrosko wpaść, pogadać z pensjonariuszami, dodać im otuchy, pograć z nimi na gitarze. Niestety, po wyjściu stawałem się psychicznym wrakiem. Dla Kotana była to codzienność”, wspominał Kotańskiego w rozmowie z „Faktem” Zbigniew Hołdys.

Marek Kotański miał 60 lat. Zginął w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym 19 sierpnia 2002 roku w Nowym Dworze Mazowieckim. Na jezdnię wyszedł pijany mężczyzna. Kotański ominął go, by nie wszedł pod koła samochodu. Nieszczęśliwie samochód, którym się poruszał, wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Po jego śmierci dobro, które zaszczepiał w ludziach, szerzy się dalej. Do dziś jego idee kontynuuje stowarzyszenie, które założył. Rocznie ośrodki udzielają pomocy ponad 20 tysiącom osób.

Czytaj też: Nie żyje mama Bronisława Komorowskiego. Ostatnie miesiące spędziła w Skolimowie
Marek Kotański we wspomnieniach córki. Wywiad

Przypominamy wzruszający wywiad z jego córką, Joanną, który ukazał się w magazynie VIVA!. Zawsze powtarzał, że nie będzie długo żył. Chociaż w nią nie wierzył. Między tym, czego pragnął, a tym, jak szybko żył był pewien dysonans. Ojciec nigdy nie towarzyszył jej w codzienności, ale zawsze mogła na niego liczyć. Pomagał, stawał po jej stronie. Gdy po śmierci sam nie mógł się bronić, ona broniła dobrej pamięci o nim. Jakim był człowiekiem? Czy udało mu się zaszczepić w córce potrzebę pomocy innym? Po raz pierwszy o ojcu, Joanna Kotańska opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej w 2002 roku.

Czy Pa­ni oswo­iła się już z my­ślą, że oj­ca nie ma?
Po­wo­li przy­wy­kam do niej. Dni po śmier­ci ko­goś tak bli­skie­go nie są w ogó­le do sie­bie po­dob­ne. Mie­siąc mi­nie do­pie­ro za pa­rę dni. Krót­ko i dłu­go. Cią­gle pa­mię­tam tę noc z nie­dzie­li na po­nie­dzia­łek. Spa­łam, kiedy o 2.30 za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­brał mąż. Zdą­żył po­wie­dzieć tyl­ko: „Tak, słu­cham”, gdy usia­dłam rap­tow­nie na łóż­ku i za­py­ta­łam: „Ta­ta nie ży­je?” Nie wiem, skąd to wie­dzia­łam. Po­my­śla­łam, że prze­cież przy­wio­złam z Pa­ry­ża cia­stecz­ka ry­żo­we, któ­re tak lu­bił. I że nie zdą­ży­łam mu ich dać.

Po ja­kimś cza­sie my­śli się już ina­czej, bez łez?
Na­bie­ra się dy­stan­su. Ale my­śle­nie idzie jed­nym to­rem: nie wol­no za­prze­pa­ścić te­go, co ta­ta za­czął. Po je­go śmier­ci po­czu­łam się nie­odrod­ną cór­ką.

To zna­czy?
Chcia­ła­bym ro­bić coś do­bre­go, coś dla lu­dzi. Pra­co­wa­łam w Mo­na­rze, przez dwa la­ta. Ale nie od­na­la­złam się tam. Oj­ciec miał do­sko­na­łe me­cha­ni­zmy obron­ne. Ja ich nie mam. Ale te­raz bu­dzi się we mnie lwi­ca. Wte­dy, gdy trze­ba chro­nić pa­mięć ta­ty. I dzia­łać, kon­ty­nu­ując to, co on ro­bił. Za­ło­ży­łam fun­da­cję im. Mar­ka Ko­tań­skie­go „Do­tknię­cie do­bra”. Bę­dę zaj­mo­wa­ła się dzia­łal­no­ścią pro­fi­lak­tycz­ną wśród mło­dzie­ży, że­by ją chro­nić przed nar­ko­ty­ka­mi. Kan­dy­du­ję na rad­ną do Ra­dy War­sza­wy z okrę­gu na Żo­li­bo­rzu.

Nie boi się Pa­ni po­są­dze­nia, że wy­ko­rzy­stu­je na­zwi­sko oj­ca? Że jest ono klu­czem do Pa­ni karie­ry?
Ależ wy­ko­rzy­stu­ję. Mu­szę to zro­bić. Ina­czej nic bym nie zdzia­ła­ła. Li­czy się prze­cież cel. Ale wiem też, że ono ni­cze­go do koń­ca mi nie uła­twi. Wiem, ja­ka to od­po­wie­dzial­ność na­zy­wać się Ko­tań­ska.

Pa­ni oj­ciec za­wsze mó­wił, że nie bę­dzie dłu­go żył…
Och, ta­ta czę­sto rzu­cał ha­sło: „A ja i tak nie­dłu­go umrę”. Ale to by­ło pół­se­rio. Ma­wiał też, że chciał­by być dziad­kiem Mar­kiem oto­czo­nym wia­nusz­kiem wnu­ków – wła­snych i „mar­ko­to­wych”. Był więc ja­kiś dy­so­nans mię­dzy tym, cze­go chciał, a tym, jak żył – szyb­ko, zu­peł­nie się nie oszczę­dza­jąc.

Bo nie wie­rzy się we wła­sną śmierć.
Nie wie­rzył. Ta­kie rze­czy mó­wi się za­wsze tro­chę na prze­kór lo­so­wi.

rę. Był do­brym dziad­kiem?
Nie by­ło go za wie­le dla nas, dla bli­skich. Za­wsze aku­rat miał coś do zro­bie­nia gdzie in­dziej, gdzieś je­chał, ko­goś na­pra­wiał, o coś wal­czył. Ale Lau­rę bar­dzo ko­chał. Tak my­ślę. Za­wsze był na jej uro­dzi­nach. Ona ma do­pie­ro sześć lat, więc zda­rzy­ło się to sześć ra­zy.

A na Pa­ni punk­cie miał „bzi­ka”?
Ko­chał mnie, jak każ­dy oj­ciec. Ale bzi­ka z je­go stro­ny nie czu­łam.

Prze­cięt­ny oj­ciec cho­dzi na wy­wia­dów­ki, jeździ z dziec­kiem na wa­kacje…
To pod tym wzglę­dem nie był prze­cięt­ny. Nie jeździł ze mną na wa­ka­cje. A na wy­wia­dów­ki cho­dzi­ła ma­ma. Na­to­miast za­wsze wie­dzia­łam, że mo­gę na nie­go li­czyć, że jak bę­dzie trze­ba, to mi po­mo­że.

I po­ma­gał?
Tak, kie­dy się roz­wo­dzi­łam na przy­kład. Ta­ta był pierw­szą oso­ba, do któ­rej za­te­le­fo­no­wa­łam pod wpły­wem im­pul­su.

Rzu­cił wte­dy wszyst­ko? Przy­je­chał?
Rzu­cił, przy­je­chał. Po­wie­dział: „Jo­an­na, có­recz­ko, bę­dzie do­brze. No, ta­kie rze­czy się zda­rza­ją, ja­koś da­my im ra­dę”. Zde­ner­wo­wał się, wi­dzia­łam. Był po­ryw­czy, nie­opa­no­wa­ny. Ale dla mnie sta­rał się za­cho­wać spokój.

Click to comment

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Copyright © 2025 USAtalkin