Connect with us

CELEBRITY

Ujawnia kulisy ➡️

Published

on

W reprezentacji Polski debiutował jeszcze za kadencji poprzedniego selekcjonera Vitala Heynena, choć dopiero w tym roku doczekał się statusu pierwszego rozgrywającego u Nikoli Grbicia. Dla Marcina Komendy ostatnie miesiące to czas największych egzaminów w jego dotychczasowej karierze, bo mowa nie tylko o dużej odpowiedzialności w kadrze, ale i sięgania po ważne trofea z klubem. Wiąże się to nie tylko z dużymi oczekiwaniami, lecz także krytyką, która dotykała samego zawodnika. — Nie lubię przypinania łatek — mówi Komenda w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet.

Więcej ciekawych historii znajdziesz w Przeglądzie Sportowym Onet
Edyta Kowalczyk: Zapytam cię o to samo, o co w podcaście “W cieniu sportu” Łukasz Kadziewicz zapytał Wilfredo Leona. Czy Marcin Komenda z reprezentacji Polski i z klubu to ten sam zawodnik?

Marcin Komenda: Każdy zespół ma swój system gry. Poszczególni trenerzy wymagają czego innego od zawodników. Ja nie śledzę komentarzy środowiska, choć część z nich do mnie dociera. Są takie, które mnie śmieszą i takie, z którymi się zgadzam. Nie lubię natomiast przypinania łatek. Jeśli atakujący nie skończy kilku piłek w ważnym momencie meczu, który każdy zapamiętał, to później ciągnie się za nim opinia, że nie wytrzymuje końcówek. Gdy rozgrywający korzysta z takich, a nie innych rozwiązań, pojawiają się takie, jak na mój temat w trakcie sezonu kadrowego. Wiadomo, że były mecze, w których mało graliśmy mniej środkiem, pipem i takie, gdy korzystałem z tych rozwiązań. Mam na myśli finał Ligi Narodów, czy kilka spotkań w mistrzostwach świata. Patrząc na miniony sezon kadrowy widzę przede wszystkim dwa medale — złoto Ligi Narodów i brąz mistrzostw świata, które zdobyliśmy pomimo wielu zmian w zespole.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Czyli zgadzamy się, co do tego, że w klubie i w kadrze nie grasz w ten sam sposób

Tak.

Selekcjoner Nikola Grbić jest zwolennikiem prostych i skutecznych rozwiązań. Dla ciebie, jako rozgrywającego, taka sytuacja jest pewnym ograniczeniem wolności czy niekoniecznie?

Wiadomo, że jeśli w jakimś stopniu trener sugeruje, co jest najlepsze, to zawodnik powinien się dostosować. Siatkówka nie jest jazdą figurową. U nas nie liczą się oceny za styl, ale końcowy wynik. Trener Grbić z każdego turnieju przywozi medal z reprezentacją Polski, więc jego wizja się sprawdza. Ja się cieszę, że mogę czerpać wiedzę od różnych szkoleniowców, sprawdzać się w coraz to innej sytuacji, by w odpowiednim momencie zdecydować, co będzie najlepsze dla drużyny. Trener Grbić wymaga przede wszystkim skuteczności i zdobywania punktów. Czasami woli nawet, żeby piłka poszła na podwójny blok, ale była dokładna, niż by na siłę próbować ten blok zgubić. Z tego, co wiem byliśmy najskuteczniejszą drużyną w ataku podczas mundialu i turnieju finałowego Ligi Narodów.

Czytaj także: Sprawa Tomasza Fornala może wywołać trzęsienie ziemi w Aluronie. Ujawniamy
Jak trener Grbić reaguje na odstępstwa od jego założeń?

Tak jak każdy szkoleniowiec — jeśli dane zagranie wyjdzie, to przymknie oko, choć i tak wspomni później, że czego innego oczekiwał. Jeśli nie zdobędziemy punktu, to denerwuje się, bo sam mając wieloletnie doświadczenie z boiska, zdaje sobie sprawę, że ta jedna akcja może wpłynąć na końcowy wynik seta albo meczu.

Miałeś podobną sytuację u selekcjonera, że nie był do końca zadowolony z tego, co zrobiłeś na boisku?

Pamiętam jeden trening podczas mistrzostw świata, gdy wystawiłem dołem krótką do środkowego. Piłka leciała tak, że trudno było wybrać inny wariant. Od razu trener pogroził palcem, że tak nie robimy. On po prostu oczekuje skutecznych rozwiązań, nawet jeśli są proste.

W reprezentacji Polski debiutowałeś w 2019 r., ale to tegoroczny sezon kadrowy przyniósł doświadczenie w postaci bycia “jedynką” na rozegraniu Biało-Czerwonych. Znasz smak rywalizacji o najwyższe trofea w klubie, ale trudno je porównać z presją, jaka ciąży na kadrowiczach, prawda?

Gra w reprezentacji wiąże się z zupełnie inną odpowiedzialnością, gdy ogrom ludzi patrzy na ciebie i ocenia. Dodatkowo granie co dwa, trzy dni dużo daje, ale też obciąża głowę. Pozytywnych, radosnych momentów było sporo, choć tych nerwowych też kilka się pojawiło.

Kiedy było najbardziej nerwowo?

Podczas trzeciego turnieju Ligi Narodów w Gdańsku. Przystępowaliśmy do niego, jako wiceliderzy klasyfikacji generalnej z dwiema porażkami w ośmiu meczach. A kolejne dwie przegrane przyszły niespodziewanie w Trójmieście — przeciwko Kubie (1:3) i Bułgarii (2:3). Zastanawialiśmy się, co się dzieje. Ostatecznie z Gdańska wyjechaliśmy jeszcze z dwoma zwycięstwami po tie-breakach z Iranem i Francją. Ten drugi mecz pokazał nam, że zmierzamy w dobrym kierunku, choć jeszcze trochę pracy przed nami. Bez tego zwycięstwa nad Trójkolorowymi nie wiem, jak potoczyłby się dla nas turniej finałowy, w którym ostatecznie zdobyliśmy złoto. Po triumfie w Ningbo zyskaliśmy więcej spokoju.

To działo się w drużynie po kontuzji Kurka. Brak kapitana osłabił Polaków

Po złoto Ligi Narodów sięgnęliście bez Bartosza Kurka, który przez problemy zdrowotne nie wystąpił w całych rozgrywkach, choć miał w nich grać od turnieju w Gdańsku. Kapitan wypadł także ze składu przed półfinałem mundialu z powodu problemów z mięśniami brzucha. Jego nieobecność tak mocno wpłynęła na zespół również dlatego, że mówimy o grupie, która pod pewnymi względami na nowo się formowała?

Zdecydowanie tak. Kiedy ze składu wypada kapitan, morale zawsze spada. Do tego w tym sezonie mieliśmy wiele nowych twarzy, które po raz pierwszy występowały w turnieju takiej rangi, jak mistrzostwa świata. Po Bartku też było widać, że bardzo chciał pomóc zespołowi, ale ten ból był tak duży, że nie miał szans zagrać. W półfinale graliśmy też ze świetnie dysponowanymi Włochami, którzy poza wpadką w fazie grupowej i porażce z Belgami, po innych rywalach wręcz się przejechali. Zwłaszcza gdy mówimy o etapie walki o medale. My nie byliśmy murowanym faworytem tego półfinału. Raczej określiłbym po połowie nasze szanse na zwycięstwo z Włochami. Myślę też, że w naszym przypadku apetyty rozbudziło złoto Ligi Narodów. Pewnie gdybyśmy dysponowali pełnym składem, półfinał mundialu z Włochami, mógłby potoczyć się zupełnie inaczej.

Czytaj także: Zaciekła walka Polaków z mistrzami olimpijskimi. Oto co stało się na MŚ
W tych najważniejszych spotkaniach na Filipinach Kurka zastępował w szóstce twój klubowy kolega z Bogdanki LUK Lublin, Kewin Sasak. Obserwując go przez cały rok, w jakich elementach widzisz u niego progres?

Mocno pracował nad zagrywką i w tym elemencie na pewno zrobił duży postęp. Pod względem fizycznym Kewin to jest “zwierzę” — bardzo wysoki, długie ręce, świetny wyskok. Ma wszystko, czego potrzeba. Natomiast na pewno dzięki kadrze zyskał wiele pewności siebie. Jest znakomitym zawodnikiem i świetnym człowiekiem o dużej wrażliwości.

Nie grał najlepiej, zastępując Kurka w kluczowych meczach mundialu, ale też do półfinałów nie dostawał wielu szans, by wejść na boisko.

Nie uważam, żeby to była kwestia braku rytmu meczowego. Po prostu, jeśli coś spada na ciebie znienacka, a tak było z informacją o kontuzji Bartka, to 99 proc. zawodników będzie potrzebować czasu, żeby wejść na odpowiednie tory, a ten jeden procent od razu zagra mecz życia. Kewin znalazł się wtedy w bardzo trudnej sytuacji.

W jaki sposób starałeś się go zbudować na boisku w tych niełatwych okolicznościach?

Chciałem dać mu jak największy komfort od samego początku półfinału z Włochami. Tyle, że rywal świetnie bronił. Nawet jeśli Kewin dobrze omijał blok swoimi atakami, to oni je podbijali. Krótko mówiąc — Kewin wykonywał swoje zadanie bardzo dobrze, ale oni jeszcze lepiej. Czasem tak się zdarza na boisku. A jeśli od razu skończy się dwa czy trzy ataki, to szybciej łapie się luz. W pierwszym secie półfinału miał pewne trudności, ale potem grał naprawdę bardzo dobrze i skutecznie.

Click to comment

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Copyright © 2025 USAtalkin