CELEBRITY
Dla wielu jest największym zmarnowanym talentem w historii polskiej piłki ➡
Dla wielu jest największym zmarnowanym talentem w historii polskiej piłki. Mówiono o nim, że będzie drugim Lubańskim albo Deyną. Janusz Kupcewicz, który 9 grudnia obchodziłby 70. urodziny, nigdy nie zrobił kariery na miarę oczekiwań. Ale też bez niego Polska nie miałaby 3. miejsca na mundialu w Hiszpanii.
Było to wiele lat temu w jednym z gdyńskich lokali. Siedzieliśmy we czterech. Trzech dziennikarzy i on, król Gdyni. Dziś jest tu mural z jego podobizną, a dodatkowo, od kilku dni, jego imieniem nazwany jest plac przed stadionem Arki Gdynia. Zamówiliśmy po piwie.
Jeśli zamówicie od razu dziesięć, to jest zniżka – powiedziała kelnerka.
– To poprosimy – odparł Janusz Kupcewicz.
Po chwili spojrzał na nas: – A wy panowie nic nie bierzecie?
Poza zasięgiem
Dziś kończyłby 70 lat. Żart miał zawsze dobry, nie skarżył się na swój los. A przecież nie układało mu się w życiu. Znajomi twierdzą, że po kryzysie małżeńskim stał już nawet na dachu dziesięciopiętrowego bloku w Gdyni, ale zawrócił. A w sporcie? Można zaryzykować tezę, że mógł żyć w pewnym poczuciu niespełnienia. Janusz Kupcewicz jeszcze jako nastolatek był typowany jako ten, który ma być najlepszym z najlepszych. Marian Szczechowicz, były trener kadry młodzieżowej, pytany o największe talenty generacji, odpowiadał bez chwili namysłu: „Janusz był poza zasięgiem”. A przecież w tym roczniku były takie asy futbolu jak Stanisław Terlecki czy przede wszystkim Zbigniew Boniek. Ale to właśnie Kupcewicz był „geniuszem” i liderem. Typowano go na następcę Włodzimierza Lubańskiego i Kazimierza Deyny.
Na pewno w znacznym stopniu zawdzięczamy mu 3. miejsce na świecie w 1982 r., ale cóż, był typowany do sukcesów znacznie większych.
Kupcewicz jest wychowankiem Warmii Olsztyn, gdzie trenował pod okiem ojca. Od początku było widać, że talent ma większy niż starszy o trzy lata brat Zbigniew, który wtedy bardzo się wyróżniał i wróżono mu karierę. Kto wie, czy właśnie wszystko nie przyszło Januszowi zbyt łatwo.
W książce “Piłka nożna 1919-1989” czytamy: “Zbyt szybko uznano go za cudowne dziecko polskiego futbolu. Prawdą jest jednak, że mając kilkanaście lat, przerastał rówieśników o głowę”.
Kupcewicz mógł trafić do dowolnego polskiego klubu, bo wszędzie byli gotowi przywitać go chlebem i solą. Wybrał Arkę Gdynia i to był na ówczesne czasy sporego kalibru mezalians. Nikt, poza nim i jego ojcem, tego wyboru nie rozumiał. I oczywiście bratem, bo to on był kluczem. Ojciec chciał bowiem klubu dla obu braci i Arka wyraziła zgodę. Ojciec nie chciał poświęcać jednego z synów, wierzył w obu tak samo. I cóż, wygląda na to, że popełnił błąd. Arka była w tym czasie klubem końca tabeli, dwukrotnie spadała z ligi. Kupcewicz ze swoim cudownym precyzyjnym podaniem nie miał kogo „obsługiwać”.
Dodatkowo w pierwszym sezonie po pierwszej rundzie powędrował na ławkę, pokłócił się z trenerem Jerzym Słaboszowskim. A właściwie skrytykował publicznie jego metody treningowe i szkoleniowiec nie miał wyboru, musiał ratować swój autorytet.
Pytany o wybór drużyny, Kupcewicz przyznał: – Uważam, że to był wielki błąd z mojej strony. Nie powinienem przychodzić do zespołu, który był beniaminkiem w ekstraklasie. Trzeba było iść do każdej drużyny, ale nie do Arki.
Miał ofertę z Legii, ale Arka powiedziała “nie”. Kupcewicz spędził w klubie kolejne osiem lat.
Spadek może nie był korzystny dla klubu, ale dla niego jak najbardziej. Choć ludzie narzekali, że nie wykorzystuje swojego potencjału, to jednak Kupcewcz strzelił w 2. lidze 14 goli i, mając zaledwie 20 lat, poprowadził zespół do awansu. Kosztem lokalnego rywala, Lechii Gdańsk, która zajęła drugie miejsce w grupie północnej.
W kadrze też Kupcewiczowi nie do końca się powiodło. Co zawiodło? Może mentalność? Bo przecież nie umiejętności. Jak mi opowiadał: „Debiutowałem z Argentyną na Stadionie Śląskim. 100 tysięcy ludzi. Nogi miałem z galarety. W tym samym czasie debiutował Boniek i on robił co chciał”.
W cieniu Bońka
Jeszcze w październiku 1978 r. Stefan Szczepłek pisał: “Czy to znaczy, że nie ma w Polsce gracza mogącego przejąć w reprezentacji funkcji piłkarza Legii? Sądzę, że może nim być Janusz Kupcewicz i nie odkrywam w tym miejscu Ameryki. Wszyscy zajmujący się piłką o tym wiedzą. Przyznają to także trenerzy reprezentacji”.
A jednak nie Kupcewicz zajął miejsce Deyny. Był to “Zibi”. Zupełnie inny typ, dynamit, furia, tornado, z którym elegancki Janusz nie miał szans. Nawet jeśli wielu starych piłkarzy mówi, że to „Janusz był lepszy” to Adam Nawałka mówi tak: „Janusz to był świetny piłkarz, ale przeszedł pięciu zawodników i był metr dalej. Zibi minął jednego i był 20 metrów dalej. Kogo by Pan wolał?”.
Porównania do Bońka były częste. Bo Kupcewicz miał być najlepszy, a Boniek daleko w cieniu, Tymczasem najlepszym został Boniek, zaś Janusz żył w jego cieniu, tak jak wielu innych.
Na pewno spory wpływ na to, że nie zrobił kariery na miarę talentu, miały też kontuzje. Jak piszą autorzy książki “Piłka nożna 1919-1989”: “Mało jest tej klasy piłkarzy, którzy tyle razy musieli schodzić z boiska na skutek urazów. Wiele razy pauzował. Bywało też, że zniecierpliwiony rekonwalescencją zbyt wcześnie wracał na treningi i w ten sposób wydłużał przerwy. Niewyleczone kontuzje łatwo się odnawiały. Gdyby zdrowie wytrzymało skalę jego talentu, zapewne rezultaty byłyby inne”.
Dopiero w 1982 r. , podczas mistrzostw świata, Kupcewicz osiągnął apogeum swojej kariery.
Podczas mundialu w Hiszpanii Polska byłą pod ścianą. Piechniczek wiedział, ze nie ma nic do stracenia. Po meczach z Włochami i przede wszystkim z Kamerunem (oba 0:0) w kraju wrzało. Boniek nie dawał rady na środku pomocy, Kupcewicz marnował się na ławce. Wtedy Piechniczek podjął decyzję, która zmieniła los mundialu. “Zibi” idzie wyżej, Janusz na jego miejsce.
W drugiej połowie meczu z Peru to właśnie Kupcewicz odzyskał piłkę i zagrał do Smolarka przy pierwszym golu. Potem, w meczu z Belgią, rozpoczął akcję na 2:0. W końcu przeciwko Francji zaliczył asystę z rzutu rożnego przy bramce Stefana Majewskiego na 2:1, a później przepięknym strzałem z wolnego strzelił trzecią bramkę dla Polski.
Arkę opuścił w 1982 r. Odszedł do Lecha. Do Trójmiasta wrócił trzy lata później, ale już do Lechii, a więc klubu, w którym jego ojciec Aleksander rozegrał 60 spotkań.
Janusz w klubie z Gdańska grał przez dwa ostatnie sezony swojej polskiej kariery. W pierwszym czarował, strzelił sześć goli, a Lechia zajęła 12. miejsce w lidze. W drugim również, ale według nowego regulaminu musiała grać baraże, które zresztą przegrała.
Kupcewicz wyjechał jeszcze dorobić do Turcji, gdzie w tym czasie piłka była na poziomie niewiele wyższym niż amatorskim.
Po latach próbował sił w polityce, był w PO, potem w PSL, z listy którego nawet dostał się do sejmiku wojewódzkiego. Jest też i plama w jego karierze. Okazało się, że miał styczność z Ryszardem Forbrichem, woził nawet pieniądze do “Fryzjera”. Sam zeznał, że nic nie pamięta, bo był kompletnie pijany. – Byłem tak nawalony, że kiedy w Kołobrzegu rozwiązało mi się sznurowadło, to nie mogłem go zawiązać aż do Gdyni – tłumaczył. A potem mówił, że do środka koperty nie zaglądał. Miał zawieźć kopertę, to zawiózł.
Na korupcji w Arce nie zarobiłem ani złotówki. Wykonywałem tylko polecenia. Inni pobudowali domy, kupili drogie fury, a ja nie miałem z tego ani grosza – zaznaczał.
Zdążył się pożegnać
Janusz Kupcewicz zmarł 4 lipca 2022 r. W rozmowie z naszym dziennikarzem, Dariusze Dobkiem, jego syn Arkadiusz wspominał:
Trafił do szpitala, przyjechałem do niego. Normalnie się ze mną przywitał. Potem tata zemdlał, zajęli się nim lekarze i normalnie z nimi rozmawiał, więc wydawało się, że wszystko jest w porządku. Byłem w miarę spokojny, że jest pod opieką lekarzy w szpitalu.
Jest coś w tym, że tata zebrał w sobie jeszcze siły, żeby wtedy, w szpitalu, się z tobą pożegnać?
Może coś w tym było. Lekarze powiedzieli mi, że jego stan jest stabilny, że czekają na wyniki i że mogę jechać do domu. Ze szpitala wyszedłem z przekonaniem, że rano zadzwonię do taty, a potem przyjadę go odebrać. Tyle że o godz. 1.00 w nocy doszło do zatrzymania akcji serca. Reanimowano go, ale nie udało się go uratować. I zanim ja zadzwoniłem, dostałem telefon, że tata nie żyje.
