CELEBRITY
Gdy siedzieli w samolocie sfotografował całą rodzinę. To było ich ostatnie zdjęcie razem. – Gdybym wiedział, że silnik w łodzi nie działa. Gdybym na nią wsiadł. Gdybym. Sam już nie wiem, co było wtedy lepsze. Do tej pory się zastanawiam. Może gdyby zostali ze mną, to nic by im się nie stało? A może wszyscy byśmy zginęli? Więcej w komentarzu
Gdybym wiedział, że silnik w łodzi nie działa. Gdybym na nią wsiadł. Gdybym. Sam już nie wiem, co było wtedy lepsze. Do tej pory się zastanawiam. Może gdyby zostali ze mną, to nic by im się nie stało? A może wszyscy byśmy zginęli? – mówi Jarosław Korzeniowski, jeden z bohaterów książki “Śmierć All-inclusive” autorstwa Magdy Mieśnik i Piotra Mieśnika. Dzięki uprzejmości wydawnictwa “Znak” publikujemy jej fragmenty.
Na lotnisko ledwo zdążyli. Dopiero co kupili nowy samochód, a cały czas coś w nim stukało. Zatrzymywali się kilka razy. Jarosław Korzeniowski chciał się upewnić, że auto na pewno jest bezpieczne i sprawne. W czasie kontroli dokumentów zaginął paszport Kacperka. Znów nerwy, czy zdążą na lot. Zdążyli. Zajęli trzy miejsca obok siebie. Kacperek od okna. Jak to dziecko, chciał wszystko widzieć. W środku Beata. Od przejścia jej mąż.
9-letni chłopiec przytula się do mamy. Oboje są w bluzach z kapturem na suwak. Najwygodniejsze ubranie do samolotu. Szybko je zdejmą, gdy wylądują w gorących Atenach. Rozmawiają o tym, co ich czeka po przylocie. Najbliższe 15 dni mają spędzić w hotelu w greckim miasteczku Mati. To jedno z ich ostatnich zdjęć. Robi je mąż Beaty, Jarosław. Gdy wylądowaliśmy, Kacperek powiedział do Beatki, że spełniły się już wszystkie jego marzenia poza jednym. Chciałby się jeszcze przejechać piętrowym autobusem.
Na płycie lotniska czekało kilka pojazdów. Jeden był piętrowy. Wsiedliśmy do niego. Ostatnie marzenie Kacperka się spełniło – mówi z wielkim trudem Jarosław Korzeniowski. Łamie mu się głos. Hotel ma cztery gwiazdki i wysokie oceny wśród turystów. Zwłaszcza za wyżywienie, pokoje i obsługę. Zbudowany tuż przy brzegu. Basen nieco niżej niż budynek główny. Turystów wypoczywających nad basenem przed wiatrem chroni typowa dla wielu
greckich hoteli szklana ściana, która trochę przesłania piękny widok na Morze Egejskie.
Kacperek w czerwonej koszulce reprezentacji Polski ze swoim nazwiskiem stoi w oknie pokoju z widokiem na morze. – O co ci chodzi? – pyta niby wkurzony, gdy tata nagrywa telefonem najpierw to, co za oknem, a później chłopca leżącego na łóżku.
9-latek próbuje zasłonić telefon. Śmieje się. Zaraz pójdą nad basen. Plaża jest kamienista, do tego w wodzie dużo jeżowców. Dlatego rodzina Korzeniowskich następne dwa dni spędza nad basenem. Za plecami mają hotelowy budynek, który całkowicie przesłania to, co znajduje się w głębi lądu.
No problem”
Trzeci dzień pobytu. Nie mają żadnych planów. Chcą wypocząć i przygotować się do wycieczki. Następnego dnia z samego rana mają jechać do Aten. Główny punkt programu to oczywiście Akropol. Czas spędzają nad basenem. Co jakiś czas wchodzą do wody, by się ochłodzić i poszaleć z Kacperkiem. Chłopiec uwielbia kąpiele. Około godziny 13:00 pojawia się delikatny zapach dymu. Nikogo nie niepokoi, bo nic więcej się nie dzieje. Turyści wypoczywają. Obsługa nalewa drinki. Dwie godziny później wszyscy zaczynają obserwować helikopter latający z podwieszonym pojemnikiem na wodę.
Jarosław Korzeniowski wie, co oznacza taki widok. Zaniepokojony biegnie do obsługi hotelu. Mówię im, że helikopter, że coraz bardziej czuć dym. Uspokajają, że skoro lata, to znaczy, że gasi, że tu często wybuchają małe pożary – mówi.
Trochę uspokojony wraca do rodziny. Myśli, że skoro w akcji jest tylko jeden helikopter, to rzeczywiście mały pożar. Inaczej służby ściągnęłyby więcej sił. Po godzinie dymu jest już znacznie więcej. Korzeniowski znów idzie do obsługi hotelu. Znów słyszy, że wszystko jest w porządku, a więcej dymu jest dlatego, że służby gaszą pożar. W końcu postanawia z rodziną pójść do pokoju, żeby przebrać się przed kolacją. Chcą się wcześniej położyć, żeby rano nie było problemów ze wstawaniem.
– Zanim ruszyliśmy, jeszcze raz poszedłem do recepcji. Pytam o pożar, a gość z obsługi klepie mnie po ramieniu i mówi, że “OK, no problem”. Chciałem sam sprawdzić i wyszedłem przed hotel z drugiej strony. A tam… koszmar! – relacjonuje Korzeniowski.
Z nieba lecą płonące liście palm. Wieje silny wiatr, który przesuwa palące się krzaki niczym kule ognia. Jest bardzo dużo dymu. Gdy na chwilę rozwiewa go wiatr, widać płomienie, które są bardzo blisko. Korzeniowski biegnie do recepcji i mówi, że za hotelem jest ogień, że pożar jest naprawdę blisko i trzeba ratować ludzi. Mężczyzna z obsługi wydusza tylko: “OK, problem! Run!”.
Płonący ludzie
Korzeniowski biegnie do żony i synka, którzy wypoczywają przy basenie. Szybka narada z inną rodziną, którą poznali w hotelu. Decydują, by uciekać do wody, do morza. Tam nie dosięgną ich płomienie. Wcześniej widzieli jednak dużo jeżowców. Muszą pobiec do pokoju po buty. Gdy tam docierają, w całym budynku włączają się alarmy i zraszacze. Gasną światła. Wszędzie jest dym. Z wielu stron dobiega wycie syren. – Beatka i Kacperek szybko łapią buty. Ja nie mogę swoich znaleźć. Mówię im, żeby biegli na dwór schodami, bo są problemy z prądem, w windzie mogą się zatrzasnąć i udusić. Niech czekają przy basenie, gdzie mamy się spotkać ze znajomymi i razem uciekać do morza – mówi Korzeniowski.
Beata w pośpiechu wysyła do brata męża, Adriana, wiadomość, że wybuchł pożar i ewakuują ich z hotelu. Kontatuje się z nim wiele razy, na tyle, na ile pozwala zrywający się internet i przeciążona linia telefonii komórkowej. Przekazuje mu, że wszędzie jest ogień i widzi płonących ludzi. Jest bardzo wystraszona.
Po chwili Korzeniowski znajduje buty chroniące przed jeżowcami, zabiera jeszcze z szafki paszporty i pędzi za nimi. Od ich wyjścia minęła mniej niż minuta. Tak mu się wydaje. Chwilę później jest przy basenie, ale jego bliskich tam nie ma. Rusza w stronę morza. Ludzie biegną w stronę wybrzeża, ale tam nie ma plaży. Są tylko skały i od razu woda. Jest bardzo dużo dymu, widoczność jest mocno ograniczona. Do tego huk, wybuchy.
– Jak w czasie wojny. Gdy biegnę, mijam płonących ludzi, którzy poparzeni wbiegają do wody. Auta eksplodują. Szyby pękają. Jest strasznie głośno. Ogromny harmider. Ludzie stoją w morzu i płoną. Muszą być w szoku – mówi mężczyzna. Wśród turystów z czarnymi od dymu twarzami i okopconymi ubraniami szuka żony i synka. Nigdzie ich nie ma. Biegnąc plażą, natyka się na znajomych, z którymi umówił się przy basenie. Beata i Kacperek uciekali z nimi, ale rozdzieliła ich przewracająca się płonąca palma. Rodzina Korzeniowskiego pobiegła dalej. Mężczyzna rusza w tamtą stronę.
Nagle dostrzega łódkę, która dopiero co odbiła od brzegu. Mimo panującego chaosu i pośpiechu dokładnie pamięta, jak wyglądała. Mała, wąska, biała. Z włókna szklanego. Z jednym niebieskim pasem dookoła i dwoma krótszymi. Z tyłu ma mały silnik. W środku tylu ludzi, że ledwo się mieszczą. Dwie osoby są w wodzie i trzymają się burty, próbują dostać się do łódki, ale się nie mieszczą. Tak myśli Korzeniowski. Z łódki słyszy głos żony: Tu jesteśmy! Chodź do nas!
Nie wiedziałem, co robić. Za nami był ogień, przed nami woda. Łódka była pełna ludzi. Gdyby w ogóle udało mi się do niej dostać, to mógłbym ją wywrócić. Mogłem też im powiedzieć, żeby wysiedli, bo to ryzyko, ale ogień na mnie szedł. Cały czas w powietrzu latały kule płonących, niesionych przez wiatr krzewów. W tym hałasie nie słyszałem silnika łodzi, ale widziałem go. Do portu w Rafinie było morzem kilka minut, może dziesięć. Popłyną wzdłuż brzegu i za chwilę będą bezpieczni. Tak myślałem. Inaczej nie pozwoliłbym im płynąć – relacjonuje mężczyzna.
