CELEBRITY
“Generał” po zakończeniu kariery osiadł w Dębicy i ma nowe zajęcie ⚽️ ➡
W latach 90. kochała go cała Warszawa i pół Polski. Leszek Pisz dowodził fantastyczną drużyną Legii, która dotarła do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów i ćwierćfinału Ligi Mistrzów. “Generała” odwiedziliśmy w jego rodzinnej Dębicy, do której wrócił po zakończeniu kariery.
Pisz był znany z genialnych wolnych. Jak przyznaje, “pierwszy zawsze szedł w głowę”
Od początku wiedział, że zostanie piłkarzem. Całe życie do tego dążył. Gdy usłyszał, że nic z niego nie będzie, przeżył wstrząs
Miał oferty z najlepszych klubów w kraju, ale jego interesowała tylko Legia. Pierwsze podejście do klubu z Warszawy było jednak niezbyt udane
Drugi okres w klubie z Warszawy był wybitny. Stworzył jego legendę oraz zbudował współczesną Legię jako hegemona w polskiej piłce
Siłą tej drużyny, jak mówi Pisz, była niezwykła atmosfera. Zawodnicy się lubili i spędzali sporo czasu razem
Przypominamy nasz tekst ze stycznia 2024 r.
Więcej informacji znajdziesz w Przeglądzie Sportowym Onet
Jaki jest przepis na idealny rzut wolny?
– Wie pan, nie istnieje żadne tajne laboratorium, gdzie można to opracować. Przynajmniej ja o takim nie wiem. Chyba że takie jak moje, domowe. Odpowiedź jest prosta: trening, trening i jeszcze raz trening. Dziesiątki, setki powtórzeń – mówi Leszek Pisz.
Dziś kibice Legii zachwycają się Portugalczykiem Josue, który posyła “piłki na nos”. Starsze pokolenie miało swojego generała środka pola, jak kiedyś nazwał go legendarny norweski trener Nils Arne Eggen. Zaraz po tym, jak Pisz zmiażdżył jego Rosenborg.
Dla pokolenia wychowanego w latach 90. Pisz ma status żywej legendy. To właśnie po jego powrocie do Legii, w 1992 r., zaczęły się tłuste lata dla klubu z Łazienkowskiej. Po 24 latach frustracji i bezradności, Warszawa odzyskała tytuł mistrzowski. Leszek Pisz był królem środka pola, a jego genialne rzuty wolne były postrachem polskich i europejskich boisk.
Z Piszem spotkaliśmy się w kawiarni w dębickim Domu Sportu. Jest animatorem na tutejszym orliku.
– Nie wolno też zapominać, że taki wolny, to praca zespołowa. Jeden strzela, ale drugi pracuje w murze. Poza tym też chłopcy zostawali ze mną po godzinach, ja strzelałem, bramkarze bronili. Dlatego w Legii zawsze byli dobrzy bramkarze. Inni by nie wytrzymali psychicznie, jakby wszystko wpuszczali. Rozmawiamy o moich wolnych, ale proszę nie zapominać, że był jeszcze trener Brychczy, który celował dziesięć na dziesięć tam, gdzie chciał. Kto z nas robił to lepiej? No cóż, nigdy tego nie sprawdziliśmy – śmieje się Pisz.
Jak graliśmy w dziadka, naprawdę rzadko zdarzało się, żeby on wchodził do środka. A ja owszem, ale to też wynikało zwykle z tego, że człowiek chciał się zabawić. Przyjęcie i podanie to nie dla mnie musiała być podcinka albo dziura. Wtedy to smakuje inaczej – śmieje się.
Może to trochę krzywdzące, bo przecież Pisz był wybitnym zawodnikiem na polskie warunki, ale jednak dziś kojarzymy go głównie z rzutów wolnych. Tak jak pierwszym skojarzeniem z Antoninem Panenką zawsze będzie rzut karny z finału Euro 1976, a z Roberto Carlosem bramka w meczu z Francją.
Pisz: — Dobrze, że z czegokolwiek pamiętają.
PS Onet: — To jak to było z tymi wolnymi?
Pisz: — Pierwszy zazwyczaj szedł w głowę.
PS Onet: — Żeby nastraszyć przeciwnika?
Pisz: — Nie, nie, musiałem “skalibrować”. Drugi szedł już tam, gdzie chciałem.
— Dziś jest trochę inaczej, piłki są idealne, wszystkie spełniają jakieś normy. Kiedyś bywało różnie. Moja musiała być napompowana na kamień. To ma być piłka, a nie balon. Mam czuć jak uderzę. Tłukłem tak długo aż mi “czwórka” puchła (mięsień czworogłowy uda), aż nie mogłem chodzić. Tak jakby mnie ktoś kijem tłukł w tę nogę. Aż się przyzwyczai. I z czasem się przyzwyczaiłem, potem już nie bolało — mówi.
Skąd to zamiłowanie do wolnych? Sam Pisz mówi, że nigdy nie miał żadnego idola. Może przez chwilę Michel Platini, ale nie aż tak, żeby wieszał sobie jego plakaty na ścianie. Można powiedzieć, że jego idolami byli ci, którzy w danym momencie uderzali z wolnych.
Jako dzieciak zobaczyłem, że jeden dobry wolny czasem jest więcej wart niż dziesiątki przebiegniętych kilometrów. Że drużynie nie idzie, że zbliża się ostatnia minuta meczu i wtedy zawodnik staje przed murem i wtedy fani oglądają kawałek magii. To rozpalało wyobraźnię. Być tym kimś, który odmienia losy meczu jednym magicznym dotknięciem. Jakie to musi być uczucie — mówi. — Wszyscy chcieli oglądać piękny futbol, wymianę podań. Ja też to lubię, ale dla mnie najpiękniejsza w piłce zawsze była bramka z wolnego — mówi Pisz.
Wiele lat jednak minęło, zanim zaczął strzelać wolne. Już jako zawodnik Legii Warszawa, a więc senior, zobaczył, że ma do tego dryg.
— Zostawałem po treningu na zmęczeniu i tłukłem. Dzień w dzień po pół godziny, czasem dłużej. Ustawiałem piłkę w różnych miejscach albo uderzałem skąd akurat upadła. I bach, bach, dziesiątki razy — mówi.
Od zawsze wiedziałem, że chcę grać w piłkę. Od kiedy miałem jakąś świadomość, moim celem było zostać piłkarzem. Byłem od początku pewien, że tak się stanie, że się uda. Co innego miałbym robić, skoro myśmy grali cały czas. Po szkole szybka kanapka w rękę i na boisko. Nawet nie brałem pod uwagę, że coś może nie wyjść. Całe moje życie w dzieciństwie i młodości było ukierunkowane na to, że będę kiedyś grał — mówi Pisz.
To sformułowanie “w piłkę chciał grać od zawsze” może brzmieć jak jedna z tysiąca takich samych historii piłkarzy. Ale właśnie tu pasuje idealnie.
— Myśmy grali na podwórku z bratem, Mieczysławem. Mieszkaliśmy na osiedlu Matejki w Dębicy. Boisko mieliśmy kilkadziesiąt metrów od domu. Graliśmy tam całymi dniami, jeden na jednego. To było boisko piaszczyste z kępami, więc musiałeś panować nad piłką, bo cały czas skakała. Często graliśmy też mecze blok na blok. I pewnie pan pomyśli, że jak dwaj Pisze grali, to wszystko wygrywaliśmy, a to wcale nie takie proste, bo wtedy każdy umiał grać na poziomie. Poza tym graliśmy bez podziału na kategorie wiekowe. Miałeś 8 lat a przeciwnik 13… to twój problem, dostosuj się! — wspomina.
Jeśli chodzi o piłkę klubową, pierwsze kroki stawiał w Wisłoce Dębica. Nie było jego kategorii wiekowych, więc grał początkowo ze starszymi, a potem już z rówieśnikami.
— Fajne czasy. Jeździliśmy na różne turnieje, w domu półka szybko zaczęła się zapełniać różnymi pucharkami dla najlepszego zawodnika, najlepszego strzelca. A to sporo znaczyło, bo poziom lokalnych klubów był naprawdę dobry, całe Podkarpacie, Tarnów i tak dalej, było z czego wybierać — wspomina.
Wkrótce o młodym zawodniku zaczęło być głośno. Do Dębicy przyszło nawet powołanie do kadry do lat 15. Było więc jasne, że marzenie o karierze może się spełnić. Choć, jak wspomina sam Pisz, nie wszyscy byli o tym przekonani.
Któregoś dnia stałem pod drzwiami, słuchałem rozmowy trenerów. Nasz trener powiedział: “Z tych Piszów nic nie będzie, szkoda sobie nimi głowę zawracać”. Mówili, że nie mamy wzrostu. Pobiegłem do domu ze łzami w oczach, byłem załamany. Ojciec, który był wtedy kierownikiem drużyny, wściekł się. Z dnia na dzień zabrał mnie i brata z drużyny — opowiada Pisz, który zmienił klub na Igloopol.
Tylko Legia
Był to, można powiedzieć, klub przejściowy, bo za chwilę zbliżał się wiek, gdy o młode talenty upominało się wojsko. Pisz dogadał się z Legią, choć wiele klubów miało na niego ochotę. I były w stanie załatwić lipne studia, żeby tylko młodego rozgrywającego ściągnąć do siebie. Bo studia w tamtych czasach chroniły przed służbą wojskową.
Zawsze marzyła mi się Legia. W tamtym czasie wicemistrz Polski. Bardzo mocny wtedy był też Widzew, Górnik, Lech, ale ja o innych klubach nawet nie myślałem. Katowice zbroiły się na puchary, prezes Marian Dziurowicz oferował mi wielkie pieniądze, naprawdę trudne do wyobrażenia na tamte czasu. Byłem nawet w domu u Ludwika Sobolewskiego, prezesa Widzewa, ale nie był w stanie mnie przekonać. Pojechałem, jak to się mówi, kurtuazyjnie — mówi.
Dogadał się więc z Legią i był pewien, że to formalność. Tymczasem na komisji wojskowej w Tarnowie, powiedziano mu, że idzie do jednostki… do Lublina. To był moment konsternacji. Czy właściwie kilka minut.
