Connect with us

CELEBRITY

Jakub pracuje w pogotowiu. “Od wejścia na dyżur trzeba być gotowym na najgorsze”

Published

on

Jedną ze składowych pracy ratownika jest to, że pacjenci umierają — twierdzi Jakub, który od 14 lat pracuje jako ratownik medyczny. — Nie ma czasu na długie rozpamiętywanie — dodaje. Wyjątkiem są sytuacje związane z dziećmi. One “zostają w pamięci na długie lata”. Jakub, żeby zachować równowagę psychiczną, biega długie dystanse. W przyszłym roku chciałby wziąć udział w Biegu Rzeźnika w Bieszczadach i Julian Alps Trail Run w Alpach.

Jakub Pelczar jest niespełna czterdziestoletnim ratownikiem medycznym. O rutynie w jego życiu nie ma mowy. Typowy dzień pracy nie istnieje, każdy jest inny. Pracuje na 12- i 24-godzinnych dyżurach. — Czasami mamy spokojniejsze godziny pracy, a czasami jest wyjazd za wyjazdem, interwencja za interwencją, i to do nagłych zachorowań, wypadków, urazów. Trzeba być czujnym i przygotowanym na najgorsze od samego wejścia na dyżur — zdradza.

Kiedy nie ma dyżuru, odsypia albo jest w drugiej pracy w administracji publicznej. Przyznaje, że nie zna medyka, który pracuje tylko w jednym miejscu, wszyscy łączą etaty. W ten sposób łata się braki kadrowe.

Większość wyjazdów karetki nie dotyczy stanów zagrożenia życia, a pogorszenia się stanu zdrowia u pacjentów. Są to internistyczne problemy, którymi tak naprawdę powinni zająć się lekarze POZ, ale ze względu na różne niewydolności systemu, ratownicy medyczni wykonują pracę lekarzy dyżurnych. Przeplata się to z wyjazdami do nagłego zagrożenia życia i zdrowia, do czego faktycznie system Państwowego Ratownictwa Medycznego jest powołany.

— Niestety często bywa, że karetki są zajęte wyjazdami do pacjentów np. starszych, schorowanych, z wielochorobowością, którzy powinni być pod opieką lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, a my interweniujemy jako doraźna pomoc. Czasami przewozimy ich do szpitali celem pogłębionej diagnostyki, bo np. twierdzą, że nie mogli się dostać do swojego lekarza rodzinnego, wyczerpali inne możliwości, żeby sobie pomóc. W takich przypadkach karetka jest zajęta interwencją, do której nie jest ustawowo powołana — wyjaśnia Jakub Pelczar.

O tym, czy zespół ma jechać na miejsce zdarzenia, decyduje dyspozytor po zebraniu wywiadu. — Jego praca jest bardzo ciężka. Musi odsiać wezwania, które kwalifikują się do lekarza podstawowej opieki zdrowotnej od tych do zadysponowania zespołowi ratownictwa medycznego. Wymaga to dużego doświadczenia zawodowego, rozeznania i odpowiedzialności cywilnej. Istnieje zagrożenie, że dyspozytor popełni błąd i nie zadysponuje nas do wezwania, które wydaje się błahe, a finalnie na miejscu może się okazać, że pacjent wymaga przyjazdu pogotowia ratunkowego. To dla dyspozytorów mocno obciążające — podkreśla ratownik.

Zespół na miejscu zdarzenia oczywiście ma większe możliwości pogłębionego zbadania pacjenta. Na podstawie oględzin może zadecydować, co dalej robić z pacjentem. Czy zostawić go w domu, czy zabrać do szpitala? Czy dać jakieś zalecenia? — Ratownik medyczny powinien cechować się dużą empatią do drugiego człowieka, a nie trzymać sztywno procedur — dodaje.

Przypadki, że dyspozytor podjął błędną decyzję i nie wysłał karetki na miejsce zdarzenia, są, zdaniem Jakuba, marginalne. — Takie decyzje kończą się bardzo widowiskowo, słyszymy o nich w telewizji, czytamy w internecie. Ale są to bardzo rzadkie przypadki. Moi koledzy i koleżanki, którzy pracują na dyspozytorni medycznej, zdecydowanie są fachowcami i swoją pracę traktują bardzo poważnie. Dyspozytorzy mają też algorytm napisany przez Ministerstwo Zdrowia, który pomaga im w prowadzeniu wywiadu. Trzymając się go, a dodatkowo polegając na doświadczeniu dyspozytora, minimalizujemy ryzyko błędu — wyjaśnia ratownik.

Zobacz także: 38-latek zmarł, choć żona trzy razy wzywała pogotowie. “Twierdził, że się pali od środka”
Niełatwo mierzyć się z emocjami rodziny zmarłego
Podczas dyżurów jeździ karetką do różnych pacjentów, ale najtrudniejsze są te wyjazdy, które dotyczą pacjentów pediatrycznych. Szczególnie w przypadkach, gdy dochodzi do nagłego zagrożenia ich zdrowia i życia, gdy konieczna jest resuscytacja albo po podaniu leków i innych działań stan zdrowia dziecka nie ulega poprawie. — Ciężko jest zachować dystans. I choć mówi się, że mężczyźni nie płaczą, czasami trudno jest uniknąć szklanych oczu. Zwłaszcza zderzając się z emocjami rodziny — przyznaje.

Bardzo trudne są też wyjazdy do przypadków prób samobójczych nastolatków, szczególnie tych, które okazują się dokonane. To bardzo ciężki temat, wymagający późniejszego przepracowania. Niełatwo też mierzyć się z emocjami rodziny, kiedy trzeba powiedzieć im po skończonej akcji, że nie przebiegła ona pomyślnie i że pacjent zmarł. To bardzo obciążające — wymienia medyk.

W Pogotowiu Warszawskim, w którym pracuje Kuba, zapewniona jest opieka psychologa dla personelu. Z jego doświadczenia wynika, że najlepszym rozwiązaniem jest jednak przepracowanie danej sytuacji z kolegami na stacji. Rozmawiają, zastanawiają się, co można następnym razem zrobić lepiej. To bardzo pomaga.

Zdarzają się też wyjazdy z zaskakującym finałem. — Raz młody mężczyzna, w wieku 18 lat, postanowił odebrać sobie życie, skacząc z mostu do Wisły. Jak nam później opowiadał, kiedy leciał, stwierdził, że jednak to był zły pomysł. A gdy wpadł do wody, przypomniał sobie, że jest bardzo dobrym pływakiem i wypłynął samodzielnie na brzeg. Poziom wody na szczęście była na tyle wysoki, że nie uderzył głową o dno, nie porwał go też prąd. Świadek zdarzenia, który akurat wyprowadzał psa na spacer, wezwał pogotowie i policję. Pomógł też mężczyźnie wyjść z rzeki i okrył go swoją kurtką. Młody człowiek czekał na nas właściwie bez żadnych dolegliwości. Miał tylko lekkie otarcia pośladków i pleców, a skoczył z 16 m do wody. Dostał drugą szansę od losu — wspomina ratownik.

Niestety nie wszyscy ją dostają. I kiedy po takim dniu, gdy na dyżurze pacjent zmarł, wraca się domu, do rodziny, nie jest łatwo, choć, jak mówi Kuba, to zależy od konkretnego przypadku.

— W pewnym wieku procesy życiowe po prostu wygasają. Oczywiście chcemy uratować każdego pacjenta, ale jeśli widzimy, że ktoś umiera, bo nadszedł jego czas np. z powodu wieku albo choroby terminalnej, jest łatwiej. Natomiast kiedy zgon przychodzi nieoczekiwanie, kiedy pacjent rokował i była szansa uratowania go, ale pomimo naszych starań, nie udaje się to i trzeba zmierzyć się z emocjami jego rodziny, jest to trudne. Takie sytuacje trzeba później przepracować. I nie ma co ukrywać, one i tak zostają w pamięci — mówi medyk.

Podkreśla, że wyrozumiałość rodziny, a przede wszystkim żony (lub męża w przypadku ratowniczek) bardzo pomaga. Nie da się w domu udawać, że nic się nie stało. Ważne, żeby rozmawiać z drugą połówką w taki sposób, by nie wciągać jej za bardzo w szczegóły zdarzeń, nie obciążać niepotrzebnymi informacjami. Ale z drugiej strony możliwość wygadania się, podzielenia swoimi emocjami, przeżyciami, jest ważna. Potem trzeba jednak przejść do kolejnego dyżuru.

Żyjemy dalej. Decydując się na pracę ratownika, przyjmujemy, że jedną ze składowej tej pracy jest to, że pacjenci umierają — twierdzi Jakub. — Nie ma czasu na długie rozpamiętywanie — dodaje.

Wyjątkiem są sytuacje związane z dziećmi. — One należą do tych najgorszych i zostają w pamięci na długie lata — zwierza się.

Zobacz także:Śmierć widzi codziennie. Zdradza, co ludzie mówią w ostatnich chwilach
Stres z pracy rozładowuje na bieżni
Oprócz rodziny w zachowaniu balansu pomaga Jakubowi jego pasja. Od lat biega wyczynowo — startuje w maratonach, ultramaratonach, maratonach górskich i triathlonie.

Kiedy w 2011 r. zaczynał pracę w pogotowiu ratunkowym, nie biegał. Ciągłe napięcia i stres w pracy powodowały frustrację, brakowało mu wentyla bezpieczeństwa. W końcu zdecydował o przerwaniu pracy w zespołach ratownictwa medycznego na rzecz innej, spokojniejszej posady.

— Około dwa lub trzy lata później wróciłem do pogotowia. Tym razem od początku wprowadziłem podział czasu na pracę — w pogotowiu ratunkowym i w administracji — oraz na sport. Pasją do biegania zaraził mnie kolega — przyznaje.

Zaczęli wspólnie startować w maratonach i Jakub szybko odkrył, że bieganie to idealny sposób, żeby oczyścić głowę. — Zaczynaliśmy od popularnych dystansów na 5 i 10 km, później wzięliśmy dwa razy udział w półmaratonach górskich, a potem przyszła kolej na biegi na 34 km, 42 km i 52 km — opowiada ratownik i dodaje, że wciąż ma apetyt na więcej.

— Jestem teraz mniej więcej pośrodku przygody z biegami, pokonuję 50-kilometrowe dystanse, ale chciałbym przebiec 100 km. Myślę, że to byłoby zwieńczenie kariery ultramaratończyka, w wieku 40 lat — mówi o
swoich planach.

Obecnie przygotowuje się do Maratonu Świętokrzyskiego. Właściwie będzie to bieg na 34 km, wydarzenie odbędzie się za półtora miesiąca. Na przyszły rok snuje poważniejsze plany. — Może w końcu uda mi się wziąć udział w Biegu Rzeźnika w Bieszczadach i Julian Alps Trail Run w Alpach. To zależy, na jakie treningi będę mógł sobie pozwalać — wyjaśnia.

Bieganie musi przecież dopasowywać do pracy dyżurowej, do drugiej pracy w administracji i przede wszystkim do rodziny. To ona daje mu największą siłę.

Click to comment

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Copyright © 2025 USAtalkin