CELEBRITY
Mieszka przy trasie Marszu Niepodległości: Co roku wyjeżdżamy. Nie można normalnie funkcjonować
Nigdy nie brałam udziału w Marszu Niepodległości i podejrzewam, że to się nigdy nie zmieni. Wiem jednak, że dla wielu osób to bardzo ważne wydarzenie. Pochodzę z Podlasia i z dawnych lat znam kilka osób, które każdego roku pojawiają się z tej okazji w Warszawie. Wielu mieszkańcom stolicy trudno jest jednak zaakceptować to, jak 11 listopada wygląda ich miasto.
Według wyliczeń stołecznego ratusza w ubiegłorocznym Marszu Niepodległości uczestniczyło około 90 tysięcy osób. Natomiast zdaniem organizatorów było ich aż 250 tysięcy. Przy tym nie ma żadnych oficjalnych danych na temat tego, jaki procent z nich stanowili przyjezdni, a jaki Warszawiacy.
Nie odpowiada mi atmosfera”
Z pewnością spora część uczestników wydarzenia to mieszkańcy stolicy. Nasza redakcyjna koleżanka Magda brała w nim udział od samego początku. Przekonał ją do tego jej tata. Chodziła w Marszu, gdy była nastolatką i mieszkała w jednej z podwarszawskich miejscowości. Nie zmieniło się to po przeprowadzce do stolicy.
Nie obchodzi mnie, jeśli ktoś zwróci mi uwagę i powie, że jestem prawicowa czy konserwatywna, bo idę w marszu. Uśmiechnę się i odpowiem, że idę, bo jestem patriotką. Nie, nie jestem członkinią ONR, NOP albo Młodzieży Wszechpolskiej. Przekonanie, że ojczyzna jest dobrem najwyższym, zaszczepił we mnie ojciec i harcerstwo, a nie polityczne partie, młodzieżówki czy pseudopatrioci z kostką brukową w dłoniach
– pisała w swoim artykule na ten temat, który ukazał się na serwisie eDziecko w ubiegłym roku.
Nie jest jednak tajemnicą, że wielu Warszawiaków ma do Marszu Niepodległości bardzo krytyczny stosunek. Marta, 38-letnia mieszkanka Żoliborza, uważa, że 11 listopada lepiej nie wychodzić z domu. – Nie mam nic przeciwko osobom, które idą w tym marszu. Ale bardzo nie odpowiada mi atmosfera tego wydarzenia. Te flary i race wprowadzają bardzo niepokojący klimat. Obserwując ten marsz, mam wrażenie, że zaczyna się wojna – zdradza Marta.
Poza tym, jak dodaje, nie znosi tłumów. – Gdy znajdę się w takim zatłoczonym miejscu, odczuwam silny niepokój. Dlatego też 11 listopada staram się w ogóle nie wychodzić z domu. Wiem, że wszystko odbywa się daleko ode mnie, ale grupy ludzi zmierzających na marsz lub wracających do autokarów można spotkać chyba w każdym zakątku miasta – mówi.
Znaczenie ostrzej na ten temat wypowiada się Mateusz, 40-latek z Powiśla. – Mieszkam blisko trasy marszu i przez to wydarzenie Święto Niepodległości nie wzbudza we mnie dobrych skojarzeń. Od kilku lat zawsze planujemy z żoną jakiś wyjazd, bo bardzo nie lubimy tych widoków. Ogień, dymy i te pseudopatriotyczne okrzyki sprawiają, że po prostu nie możemy normalnie funkcjonować. Nigdy nie powiedziałbym, że w tych obchodach jest coś pozytywnego – podkreśla. – Sam uważam się za patriotę, dlatego bardzo żałuję, że 11 listopada w moim ukochanym miejscu jest tak niespokojnie i nie mogę swobodnie wyjść z domu – zaznacza.
Z kolei Matylda wspomina sytuację, kiedy to kilka lat temu w trakcie przemarszu znalazła się w centrum miasta. – Nigdy wcześniej nie widziałam takich tłumów w Warszawie. I rzeczywiście było sporo rodzin z dziećmi, co mnie zaskoczyło. Wcześniej myślałam, że to opowiastka wymyślona przez organizatorów w celu poprawy wizerunku – opowiada.
– Jednak jako rodzic nie wiem, jak można zabrać dziecko na takie wydarzenie. I tu nie chodzi o poglądy uczestników. Myślę raczej o kwestiach bezpieczeństwa. Osobiście bardzo bym się bała – dodaje moja rozmówczyni.
Nieco inne podejście do tej kwestii ma Justyna, 45-latka z Kabat. Mimo że sama nigdy nie brała udziału w Marszu, uważa, że wielu jej znajomych z Warszawy demonizuje to wydarzenie, jak mówi:
W przeciwieństwie do nich akceptuję fakt, że odbywa się ono w naszym mieście. Mam krewnych z mniejszych miejscowości, którzy przyjeżdżają tu co roku i ostatnia rzecz, jaką mogłabym o nich powiedzieć to to, że są faszystami. Po prostu dla nich takie zamanifestowanie swojego patriotyzmu jest bardzo ważn.
Moja rozmówczyni zwraca uwagę na jeszcze jedną kwestię. – Doceniam fakt, że organizatorzy Marszu potępiają przypadki, gdy ktoś pojawi się tam z faszystowskim hasłami. Poza tym zamieszek jest w ostatnich latach znacznie mniej, więc uważam, że to zmiana na plus – zauważa Justyna.
Socjolog o Marszu Niepodległości: Jedni go gloryfikowali, a drudzy nim straszyli
Dlaczego akurat to konkretne wydarzenie aż tak bardzo antagonizuje ludzi i wzbudza takie skrajne emocje? Jak zauważa dr Mateusz Zaremba, socjolog i politolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, na to pytanie można odpowiedzieć w formie pewnej hipotezy. – Myślę, że gdybyśmy zrobili badania dotyczące marszu, prawdopodobnie uzyskalibyśmy aktualną linię podziału politycznego. Na rządzących i prawicową część opozycji – mówi ekspert. – Poza tym nie możemy zapominać o tym, że patriotyzm w naszym kraju nadal jest utożsamiany ze stroną konserwatywno-narodową – dodaje.
Pierwszy Marsz Niepodległości przeszedł ulicami Warszawy w 2010 roku. Z biegiem lat stał się on dla niektórych środowisk tożsamościowotwórczy. Uczestniczyli w nim ważni politycy, którzy wykorzystywali wydarzenie nie tylko do manifestacji poglądów, lecz także budowania swojej pozycji. Dzięki zamieszkom, do których wielokrotnie dochodziło w pierwszych latach, Marsz zyskał ogromny rozgłos medialny. Jednak, jak zauważa dr Mateusz Zaremba, do jego sukcesu przyczynili się również jego przeciwnicy:
Myślę, że fakt, iż druga strona demonizowała wydarzenie, również je wzmocniło. Jedni je gloryfikowali, a drudzy nim straszyli, co umacniało podziały społeczne.
Jak dodaje ekspert, istotnym aspektem, który przyczynił się do sukcesu tego wydarzenia, jest to, że dla wielu osób taka celebracja własnego patriotyzmu jest bardzo ważna. – Spora część z nas odczuwa silną potrzebę zamanifestowania swoich poglądów. Stąd pociągi czy autobusy pełne osób, które wybierają się do Warszawy na 11 listopada. Jednak nie ogranicza się to tylko do jednej strony sporu politycznego. Marsze zorganizowane przez Donalda Tuska także zmobilizowały wiele osób z różnych rejonów Polski do pojawienia się w stolicy. Wówczas miasto było zastawione autokarami, trudno było skorzystać z metra – przypomina nasz rozmówca.
W trakcie tego typu wydarzeń uwidacznia się też potrzeba wspólnoty, która drzemie w wielu z nas. Widzimy to w trakcie spotkań na znacznie mniejszą skalę, takich jak na przykład odsłonięcie pomnika w jakiejś miejscowości. – Ludzie uczestniczą w takich wydarzeniach, mimo że to nie jest obowiązkowe, bo to dla nich ważne. I to niezależnie od opcji politycznej – podsumowuje dr Zaremba.
