CELEBRITY
Na dyskotece podeszła do niego dziewczyna, a on: A Ojcze Nasz znasz?”. Taka była “Citkomania”
Początkowo wkurzaliśmy się na niego, bo przeplatał genialne zagrania pięcioma stratami, co przekładało się na kilometry, które my musieliśmy przebiec, żeby odebrać piłkę. Potem przywykliśmy do tej sinusoidy. Powinna się nazywać “Citkosoida”.
W sobotę mija 25. rocznica legendarnego gola Marka Citki w meczu Ligi Mistrzów z Atletico Madryt. Z tej okazji publikujemy tekst autorstwa Tomasza Łapińskiego – byłego reprezentanta Polski i kolegi Citki z Widzewa.
Tekst “Bakteria przekazana w bucie” ukazał się w szóstej części magazynu “Kopalnia – sztuka futbolu”, w lipcu 2021 r. “Kopalnia” to zbiór niepublikowanych wcześniej tekstów dziennikarzy z różnych redakcji, pisarzy, blogerów i zagranicznych gości.
***
Kluczowe zdarzenie z jego życia zapisało się w mojej pamięci z dziwnej, nietypowej dla mnie perspektywy. Chwilę, która sprawiła, że z piedestału spadł w niebyt, pamiętam, jakbym był napastnikiem, a nie defensorem
Zabrze, maj, środek dnia, słońce bezlitośnie znęcające się nad nami i nad może 2 tysiącami kibiców, przeciętny mecz pierwszej wtedy ligi, poprzedniczki dzisiejszej ekstraklasy. Żadne porywające widowisko, prowadzone raczej w ślimaczym tempie, odpowiednim dla pory rozgrywania meczu.
Zabrałem się z akcją ofensywną i kiedy obejrzałem się w okolicy szesnastki przeciwnika, zobaczyłem go leżącego z boku boiska, na wysokości linii środkowej. Zwijał się z bólu. My graliśmy dalej. Wszyscy przeoczyliśmy tę krytyczną chwilę jego życia. Wyskoczył do piłki, sam, bez przeciwnika. Wylądował już bez ścięgna Achillesa. Upadł, akcja rozwijała się dalej, nikt nie zwrócił na niego uwagi, mecz trwał, jakby nic się nie wydarzyło. On, którego nazwisko przez ostatnich 18 miesięcy nie schodziło z pierwszych stron gazet i z ust kibiców, obiekt niespotykanej, znanej raczej z Hollywood, szaleńczej popularności, w tej właśnie niezarejestrowanej chwili zniknął. Nikt wtedy tego nie wiedział, on też, ale zniknął taki, jakim go wszyscy obserwowali przez te półtora roku.
Kiedy podszedłem, klęczeli przy nim i doktor, i maser. Nad piętą, w miejscu, gdzie normalnie był gruby sznur Achillesa, wisiała zapadnięta skóra. On płakał z bólu. Spocony, brudny chłopak o twarzy dziecka, z ciemnymi smugami łez na policzkach. Marek Citko nie wyglądał jak bożyszcze tłumów.
“Popularność tak wielka, że go wykańczała”. “Marek rozdał 40 milionów autografów” >>
Gdy wspominam ten czas, nie potrafię pozbyć się uczucia zdumienia. Ciąg zdarzeń, który w półtora roku przeprowadził go z Białegostoku na karty historii polskiej piłki, wydaje się nieprawdopodobny. Może to zdumienie było przyczyną “Citkomanii”, która nagle rozkwitła z niespotykaną szybkością i intensywnością, by po roku po cichu zwiędnąć i zrzucić płatki popularności.
Jak mam wytłumaczyć to, że 21-letni debiutant, który pojawił się w Łodzi i ledwo kopnął kilka razy piłkę na boisku Widzewa, za chwilę stał się najbardziej rozpoznawalnym piłkarzem w Polsce? Przypominam sobie zmęczonego chłopaka na obozie w Buku, wlokącego się samotnie charakterystycznym kolebiącym się na boki truchtem 100 metrów za resztą drużyny, na naprawdę lekkim treningu biegowym. My szliśmy na te zajęcia z radością, bo u Franka Smudy zapieprz to był z piłkami na boisku. Gdy dołożę do tego obraz niewygimnastykowanego, sztywnego jak tyka chłopaka, który żeby zrobić skłon, sięga dłońmi ledwo tuż za kolana, to myślę, że to wszystko bujda! Wydaje się niemożliwe, by za chwilę został najgorętszym towarem na rynku transferowym.
A jednak, w trakcie meczu jego ułomności fizyczne znikały, przykryte techniką, panowaniem nad piłką, siłą w bezpośrednim kontakcie z przeciwnikiem i co chyba najważniejsze – niesamowitą, powiedziałbym nawet, bezczelnością. Nie było widać żadnej tremy, strachu. Być może wtedy jeszcze nie wiedział, co to presja, wymagania, oczekiwania.
Na boisku wtedy jeszcze wszystko było dla niego możliwe.
Początkowo wkurzaliśmy się na niego, bo przeplatał genialne zagrania pięcioma stratami, co przekładało się na kilometry, które my musieliśmy przebiec, żeby odebrać piłkę. Nie zrażał się stratami, miał wsparcie Franka, my warczeliśmy na niego, a on grał swoje. Kapitalne zagranie, nieszablonowy zwód, pięć strat i stek przekleństw z naszej strony, jak w meczu z Brøndby, gdy w pierwszej połowie przy 0:0 wyszedł sam na sam i z zamiarem lobowania bramkarza podał mu piłkę prosto w ręce. W odpowiedzi Duńczycy wpakowali nam trzy gole. Po czym w drugiej połowie to on dał nam bramką nadzieję na awans do Ligi Mistrzów. Przywykliśmy do tej sinusoidy. Powinna się nazywać “Citkosoida”.
Potem potoczyło się wszystko jak lawina. Bramki w lidze, gol strzelony z połowy boiska Atlético Madryt w Lidze Mistrzów, debiut w reprezentacji i gol na Wembley, zwycięstwo w telewizyjnym plebiscycie na Sportowca Roku i mistrzostwo Polski. Wszystko po jednym sezonie gry w lidze!
W szatni też patrzyli na niego ze zdumieniem. Był jąkającym się dziwolągiem z prowincji, ale budzącym sympatię i dającym wymierne korzyści drużynie. Czytaliśmy wywiady o kłopotach z hazardem w Białymstoku, o głębokiej wierze katolickiej i ołtarzu w domu. Szybko dostał ksywkę “brat Marek”, ale z kpin nic sobie nie robił.
Pamiętam start samolotu w drodze na mecz Ligi Mistrzów. Siedziałem obok niego, przeżegnałem się. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się półgębkiem.
“Co? Jak trwoga, to do Boga?”. Chciałem coś odpowiedzieć, ale zamknął mi usta krótkim: “Dobrze, dobrze”.
Stłumiłem irytację, choć przez myśl przeszło mi, że co mnie będzie tu gówniarz pouczał. Mnie, kapitana zespołu.
Dobroduszny uśmiech jednak rozbroił zapalnik. Mieliśmy dobre relacje w drużynie, lubiłem go – ziomek z Podlasia z dość rzadką w tym środowisku szczerością.
Z dnia na dzień staliśmy się świadkami zjawiska, któremu prasa nadała tytuł “Citkomanii”, a szatnia spoglądała na to, co się dzieje, z rosnącym niedowierzaniem. Była świadkiem kształtowania się pierwszej piłkarskiej gwiazdy współczesnego formatu i niespotykanej wcześniej popularności. Za Markiem, gdziekolwiek się pojawił, ciągnął szereg ludzi. Wszyscy czegoś od niego chcieli: a to autografu, a to zdjęcia, a to pożyczki, a to wywiadu, programu w telewizji. Do tego ciągły wianuszek piszczących nastolatek nasuwał skojarzenie z Beatlesami – nie przesadzam.
Pewnego pomeczowego wieczoru wylądowaliśmy całą drużyną w klubie nocnym. Jazgotliwa, głośna muzyka, tańczący tłum na parkiecie, migające światła stroboskopowe. Siedzę z Citkiem przy barze, popijamy piwo, Marek otoczony oczywiście wianuszkiem młodych dziewczyn, wpatrujących się w niego maślanym wzrokiem. Mimo hałasu słyszę, o czym mówią.
