CELEBRITY
Oszukiwałam się, że wróci…”. Niezwykła historia miłości kapitana „Heweliusza” i jego żony
Jolanta i Andrzej Ułasiewiczowie tworzyli związek, który przetrwał rozłąki, sztormy i oceaniczne mile. Ona – spokojna i wierna, on – kapitan, który do końca pozostał na mostku Jana Heweliusza. Ich historia to opowieść o miłości silniejszej niż śmierć i o kobiecie, która nigdy nie przestała czekać.
Byli młodzi, zakochani, pełni marzeń o wspólnym życiu. Jolanta i Andrzej Ułasiewicz poznali się jesienią 1974 roku w mieszkaniu jej brata przy Rakowieckiej w Warszawie. On – marynarz, pełen energii, w brązowej koszuli i rudych spodniach, z rozbujanym morskim krokiem. Ona – studentka SGPiS-u, ciekawa świata, wrażliwa i pogodna. „Pamiętam, jak wszedł do pokoju, roześmiany, pewny siebie. Od razu zwróciłam na niego uwagę” – wspomina dziś Jolanta Ułasiewicz, wdowa po kapitanie promu MF Jan Heweliusz, który zatonął na Bałtyku 14 stycznia 1993 roku.
Miłość od pierwszego tańca
Zaczęło się niewinnie – od rozmów, listów i tańców do Demisa Roussosa. Ale prawdziwym przełomem był wieczór w warszawskiej „Stolicy”, gdy tańczyli przy piosence „Only You”. „W tańcu szeptał mi do ucha tłumaczenie słów. Rozpłynęłam się. Wiedziałam, że to ten człowiek” – mówi Jolanta. Dwa lata później wzięli ślub. On pływał po świecie, ona czekała w domu, ucząc się rytmu życia z morzem.
Nie było to łatwe. „Prosił tylko jedno: żebym nigdy nie kazała mu wybierać – morze albo my. Wiedziałam, że to jego żywioł”. Szybko zrozumiała, że życie z marynarzem to wieczne pożegnania i powroty, że za każdym razem, gdy zamyka się za nim drzwi, zaczyna się odliczanie do następnego spotkania.
Zobacz też: „Heweliusz”: fakty i serialowa fikcja Netflixa. Sprawdziliśmy, co jest prawdą – wielu widzów będzie w szoku
Listy z drugiego końca świata
Ich miłość dojrzewała w listach. Andrzej pisał z Dalekiego Wschodu, z portów w Malezji, Korei i Japonii. „Opisywał, co widzi, co czuje. Pisał z tęsknotą, ale też z fascynacją światem”. Jolanta trzyma te listy do dziś. Czasem do nich wraca, włącza ulubioną muzykę męża i pozwala wspomnieniom płynąć. „Zawsze kończył słowami: Lolusiu, wkrótce wrócę”.
Popłynęli razem w kilka rejsów – do Japonii, Afryki Wschodniej, Brazylii. „Miałam dylemat: praca czy rejs? Wybierałam rejs. Bo wtedy byliśmy razem, bez pośpiechu, bez pożegnań”. Gdy urodziła się córka Agnieszka, Andrzej próbował być częściej w domu, pływając krótsze trasy do Hamburga i Ystad. „To był wygodny rytm – dwa tygodnie na morzu, dwa w domu. Czas razem był intensywny, pełen śmiechu, przyjaciół, muzyki”.
„Hawariusz” – statek złą sławą owiany
Kiedy Andrzej dostał przydział na prom Jan Heweliusz, Jolanta była niespokojna. O wadliwym statku mówiła cała branża, marynarze żartobliwie nazywali go „Hawariuszem”. „Mówił, że nie jest tak źle, że ma stery strumieniowe i że zawsze jest jakieś wyjście”. Wierzyła mu, choć pamięta, że niedługo przed katastrofą opowiadał o problemach z silnikami. „Dwa wysiadły, ale machnął ręką. ‘Zawsze coś się da zrobić’ – mówił. To był jego sposób na życie”.
14 stycznia 1993 – dzień, którego nie zapomni
„Tamtego dnia nie włączyłam radia. Dopiero u brata usłyszałam komunikat: prom na Bałtyku się przewrócił. Wiedziałam od razu – Andrzej nie wróci”. Choć początkowo media podawały, że załoga się uratowała, Jolanta czuła w sercu, że to koniec. „Wiedziałam, że został na statku. Na sam koniec założył mundur – człowiek, który nie znosił ceremonii. To było przyjęcie odpowiedzialności. Został z załogą do końca”.
Ciało Andrzeja odnaleziono dopiero miesiąc później. 13 lutego odbył się pogrzeb. „A ja 26 lutego poszłam do pracy. Musiałam – dla siebie i dla córki. Nie mogłam się rozpaść”.
Zobacz też: Polski Titanic Bałtyku. Minęło ponad 30 lat, a pytania wciąż pozostają bez odpowiedzi. Co naprawdę zatopiło „Heweliusza”?
Walka o prawdę i pamięć
W izbie morskiej Jolanta usłyszała gorzkie słowa: „Musi być pani przygotowana, że kozioł ofiarny musi być”. I rzeczywiście – winą obciążono kapitana. „To było straszne, jak go szkalowano. Wiedziałam, że zrobił wszystko, co mógł, by uratować ludzi. Do końca był na mostku”. Choć część winy z niego zdjęto, pełnego zadośćuczynienia nigdy nie było. „Nie chciałam już wracać do tamtej traumy. Strasburg mnie nie interesował. Chciałam żyć dalej”.
Druga szansa na szczęście
W 2011 roku Jolanta ponownie wyszła za mąż. Grzegorz, starszy o pięć lat, był spokojnym, dobrym człowiekiem. „Nie był zazdrosny o Andrzeja. Razem chodziliśmy na jego grób. Byliśmy szczęśliwi”. Niestety, los znów okazał się okrutny – Grzegorz zmarł po czterech latach. „Pomyślałam wtedy: wystarczy. Ale wdzięczna jestem, że mogłam jeszcze raz kogoś kochać”.
Czytaj też: To będzie murowany hit na Netflixie. Ten polski serial pochłonie Cię jednym tchem!
On wciąż jest ze mną”
Dziś Jolanta Ułasiewicz mieszka w Warszawie. Czasem sięga po stare listy i zdjęcia z rejsów. „Puszczam sobie Demisa Roussosa, czasem ‘Only You’. I znów czuję, jakby był obok. Czasem płaczę, ale to dobre łzy”.
Serial Heweliusz Jana Holoubka, w którym Borys Szyc wciela się w jej męża, obejrzała z córką. „Było trudno. Ale czułam, że pokazano prawdę. Andrzej zawsze mówił, że jest jakieś wyjście. Tym razem go nie było”.
„Oszukiwałam się, że wróci. Skreślałam dni w kalendarzu, czekając na jego głos, na jego śmiech. Ale wiem jedno – kochałam człowieka, który był odważny, lojalny i do końca wierny morzu. I mnie.”
