CELEBRITY
Zamiast chodzić do lekarza, odczyniało się uroki. Na gojenie ran było jedno lekarstwo”
Kobiety niby roniły. Ale nie mówiło się, z jakiego powodu. Przyjmowało się raczej, że z powodu ciężkiej pracy – przerzucania gnoju, odmierzania paszy. Aborcja była słowem zakazanym”. Publikujemy fragment książki Bartosza Panka “Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach”.
adwiga, województwo lubelskie
Miałam dosyć tych ludzi, tego otoczenia. W przyszłym roku minie pięćdziesiąt lat, od kiedy przyszłam do L., a przyszłam od razu po szkole pielęgniarskiej. Szczepiłam dzieci, udzielałam pierwszej pomocy. Lekarz mieszkał cztery wsie dalej, przyjeżdżał co jakiś czas. Jeśli nie umiałam pomóc, dzwoniłam po karetkę. Ośrodek zdrowia powstał dopiero po dwóch latach.*
Ciężka była ta robota, od porodu do krwotoku. Ludzie nieprzytomni, z urazami od maszyn, złamaniami. Bóle brzucha, głowy, krzyża. To był mój świat. Nocy nie przespałam żadnej przez dwadzieścia lat. Nauczyli się, pukali w środku nocy. Podawałam leki na duszności, opatrywałam rany, wysłuchiwałam. Doszkalałam się non stop. Niektóre kursy miałam skończone jako pierwsza pielęgniarka na południe od Zamościa.
L. dzieli się na nowe osiedle (czteropiętrowe bloki), stare osiedle (czworaki i sześcioraki z początkowego okresu pegeeru) i wieś, czyli gospodarzy indywidualnych – rodziny polskie i ukraińskie, bo nie wszyscy wyjechali po 1947 roku, ale żeby zostać, zmienili nazwiska i stali się niewidzialni jako Ukraińcy. Rolnicy uważali się zawsze za lepszych. Ktoś, kto ma cokolwiek, wart był więcej. Zawsze. Ziemia w rodzinie oznaczała lepsze ubrania, zeszyty w szkole, komplet podręczników.
Na samym początku chodziłam w gumowcach, tak jak wszyscy. Szło się po błocie i kocich łbach. Do pacjentów najczęściej jeździłam furmankami albo traktorem. Szkoła, zanim wybudowano nową, była w baraku. Tam prowadziłam punkt pielęgniarski. I niech pan wierzy, nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałam takich kołtunów. Rozgarniałam włosy, a skóra bielała od gnid. Widziałam, jak wszy maszerują po zeszytach i po ławkach. Dawałam płyn i szarą maść, ale trucie tego robactwa trwało miesiącami. Tłumaczyłam ludziom, że jak gnida pęka, to bardzo źle, że wtedy wszy się rodzą, a nie umierają. Mało kto słuchał. Syczeli, że się nie znam i że jestem kurwą. Kiedy jechałam rodzić drugiego syna, koleżanka mi powiedziała, że wesz po mnie chodzi. Na szczęście jedna. Wzięłyśmy pęsetę i ją wyciągnęłyśmy. Bo w szpitalu byliby mi założyli czepiec i kazali w nim rodzić.
Kobiety niby roniły. Ale nie mówiło się, z jakiego powodu. Przyjmowało się raczej, że z powodu ciężkiej pracy – przerzucania gnoju, odmierzania paszy. Aborcja była słowem zakazanym. Do ginekologa jeździło kilka pań. A żeby w ciąży robić badania – to się nie zdarzało prawie wcale. Pamiętam, że zamiast chodzić do lekarza, odczyniało się uroki, wiązało kokardki albo spluwało przez ramię. Na gojenie ran było jedno lekarstwo – własny mocz. Niech pan uwierzy. I na pleśniawki też mocz. A one brały się z brudu, często widziałam je u małych dzieci i noworodków. To był zacofany i tępy naród, tak powiem panu, chociaż to słowa bolesne. Niezainteresowani niczym. To była zbieranina ludzi z całej Polski. Bardziej niż praca liczyła się zabawa. Wieś pegeerowców nie lubiła. Złodzieje, nieroby – to mi się przypomina, jak pan teraz pyta, co mówili o nas. Tyle że ci ze wsi potem kupowali węgiel i paliwo, co je któryś wyniósł – nie, nie wyniósł, ale ukradł – z magazynu. Co wynieśli, to szło na wieś. A wieś za pieniądze brała wszystko.
Widziałam to, czego nie chciałam, a może i nie powinnam była widzieć: butelki po denaturacie przy niemowlęcym łóżeczku, głodne i zasikane dzieci w wannie. Czarne, niemyte nogi uczniów w trzeciej klasie. Nie, nie co drugi dzień, raczej raz na rok, ale pamiętam to do dzisiaj. Ludzie mieli już w domach bieżącą wodę, ale do lekarza szli prosto z obór. Cuchnęli – i kobiety, i mężczyźni. Zadbane domy też widziałam, ale częściej czarną biedę. Kiedyś rodzice zawołali lekarza do dziecka z zapaleniem płuc, ale było za późno. Nikt się nie zorientował, że trzeba prosić o ratunek, dzieci się w tej rodzinie chowało z dziesięcioro. Ale potem ojciec tego zmarłego dziecka chciał utopić lekarza w stawie. Od tamtej pory jeździliśmy do pacjentów we dwoje.
Po pięciu, może sześciu latach jakoś się wyprostowało. Niedługo przed Solidarnością. Od maja do września nawet nikt nie przychodził, żeby zmierzyć ciśnienie. Tylko praca w polu, a potem zabawa. Nic się nie liczyło. Alkohol w sklepie był od jedenastej. Niektórzy już na pierwszej przerwie otwierali butelkę. Kolejną po pracy, o piętnastej. Zabawa się nie kończyła. Najbardziej w gaz dawali traktorzyści. Po alkohol jeździli do miasta, najpierw traktorem, a potem, jak już nie mogli prosto przejść paru metrów, to dzwonili po taksówkę. Kiedy miałam wolną chwilę, organizowałam akcje krwiodawstwa i zabawy. Ubrania dla synów robiłam na drutach albo szyłam na maszynie, bo w sklepach było pusto. Dyrektor miał jedno dziecko, pracownicy biurowi dwójkę albo trójkę.
W samym L. rodziny nie były zbyt liczne, ale w sąsiednich wsiach mieszkały nawet dziesięcioosobowe. Niektórzy ledwo umieli się podpisać, kiedy się sprowadziłam, kończyli jeszcze szkoły podstawowe. Było przekonanie, i wśród kobiet, i wśród mężczyzn, że zaraz po okresie kobieta jest bezpłodna. Albo że jak się mężczyzna kocha z kobietą pierwszy raz, to ona nie zajdzie w ciążę. Przed ciążą, słyszałam, miało chronić karmienie piersią. Działał system “jedna drugiej powiedziała”. Leczyli się sami. Doktora więcej nie było niż był. Co tydzień przyjeżdżał felczer-dentysta, ale zezowaty. Kto chciał leczyć zęby, jeździł do miasta. O aborcje nikt mnie nie pytał, a ja się nie wtrącałam. Wiedzieli przecież lepiej
Na falach długich Redaktorka z radia mówi, że kibice czasem wołają na stadionie: “Sędzia do pegeeru”. Jak się nie nadajesz do niczego, to idziesz do pegeeru. Jest rok 1964. “Jeśli księgowy mówi, że lepsi ciągną gorszych w górę, to wierzyć mu czy nie?” – pyta redaktorka. Krystyna Usarek, znana reportażystka, tłumaczy słuchaczom, czym jest “czar pegeeru”. A nawet nie tłumaczy, bo to oczywistość, więc tylko przypomina: “Przecież każdy wie, co to znaczy, najpodlejsze, najtańsze wino, które wypija się, stojąc pod sklepem albo w bramie. Czar pegeeru, pijani faceci i szkło, czar pegeeru”. Słuchacze dowiadują się z jej reportażu, że po imieninach połowa załogi nie stawia się w pracy, “bo to wszystko piło”, a milicja i pogotowie mają pełne ręce roboty.
