CELEBRITY
W jej ramionach aż do ostatnich chwil. Ta historia miłości przetrwała każdą burzę. Elżbieta i Krzysztof Pendereccy byli razem 55 lat
Elżbieta i Krzysztof Pendereccy. Ich życie, splecione w miłości i pasji do muzyki, było jak symfonia – pełne wzlotów i ciszy, nieustannej pracy i tworzenia, ale też pięknych chwil w cieniu wielkiego talentu. Ona – jego niezachwiane wsparcie, strażniczka codzienności; on – geniusz, który dla niej stał się kimś więcej niż tylko artystą. Ich związek to historia, w której nie ma miejsca na nudę, a muzyka – niezależna, nieprzemijająca – stała się nie tylko łącznikiem, ale i drogą, którą szli razem. Dziś, po jej odejściu, wspomnienia o Elżbiecie Pendereckiej nadal brzmią w każdej nutce ich wspólnego życia.
Elżbieta i Krzysztof Pendereccy to para, której historia splatała się nie tylko z wielką sztuką, ale i z niezwykłą, pełną oddania miłością. Ona – dama o nieprzeciętnej inteligencji i charyzmie, on – genialny kompozytor, którego talent podziwiał cały świat. Ich wspólna droga była nie tylko partnerstwem w życiu prywatnym, ale także misją – wspierania twórczości, budowania artystycznej spuścizny i pielęgnowania miejsca, które stało się symbolem ich wspólnego świata. Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska opowiedziała o związku, w którym talent i pasja przeplatały się z codziennością, tworząc jedną z najbardziej niezwykłych historii polskiej kultury. Dziś media obiegła niezwykle smutna informacja o śmierci Elżbiety Pendereckiej.
Przypominamy archiwalny tekst, który ukazał się na łamach magazynu VIVA!.
Elżbieta i Krzysztof Pendereccy: historia miłości
[…]
***
Zawsze mówiła, że muzyka jest pierwszą miłością jej męża. To jest jego życie i nie można mieć mu tego za złe. Żony wielkich twórców, artystów, geniuszy rzadko potrafią się pogodzić z faktem, że w sztuce mają rywalkę, często silniejszą, piękniejszą, która się nie starzeje, nie nudzi, nie bywa trudna, nie bywa zazdrosna. Nie przemija. Ona potrafiła.
Muzyka ich połączyła, jeszcze nieświadomi tańczyli w jej rytm, zbliżając się do siebie, oddalając. Ośmioletnia Elżunia chodzi na lekcje fortepianu do żony dobrze zapowiadającego się młodego kompozytora Krzysztofa Pendereckiego, Barbary. Penderecki czasem otwiera drzwi, burknie pod nosem: „Dzień dobry” i już go nie ma. Duży, brodaty, dziwnie ubrany, wydaje jej się niesympatyczny.
Kilkunastoletnia Elżbietka siada na stołeczku za kontrabasem, ukryta w kanale dla orkiestry w Filharmonii Krakowskiej. Jej ojciec jest tam koncertmistrzem, pozwala jej chłonąć muzykę z tego magicznego miejsca. Któregoś wieczora przedstawia ją Pendereckiemu, po polskim wykonaniu jego „Polymorphii”. Podają sobie rękę, ona dyga, zaskoczonemu wręcza kwiaty. Krzysztof jest już cenionym kompozytorem, rozgłos przyniosło mu wykonanie jego utworów „Strofy”, „Emanacje” i „Psalmy Dawida” podczas Warszawskiej Jesieni 1959 roku. Dwa miesiące później spotykają się na wakacjach w Juracie.
On natychmiast traci głowę. Mówi jej: „Zostaniesz moją żoną”. Penderecki ma już wówczas opinię bon vivanta, więc ona traktuje to jako żart. Ale kiedy jedzie autobusem na ferie do Krynicy, Krzysztof podąża za nią samochodem.
„Zwariowałem na jej punkcie”, powie po latach Penderecki w wywiadzie. „Była dziewczyną wyjątkowej urody, nieśmiałą i nie zdawała sobie sprawy, jaka jest piękna”.
Na 17. urodziny Elżbieta dostaje kosz storczyków. Nie ma wizytówki, bilecika, ale ona dobrze wie, od kogo są kwiaty. Rok później biorą ślub w rodzinnym mieście pana młodego, Dębicy. Krzysztof, już po rozwodzie, dostaje propozycję wyjazdu do Essen jako wykładowca w Folkwang Hochschule für Musik. Nie chce życia na odległość.
Elżbieta nie ma welonu, ma za to białą sukienkę, świadkami są brat i siostra Krzysztofa, jej rodzice nic nie wiedzą o ślubie.
Jest 19 grudnia 1965 roku.
***
Czternaście lat różnicy wieku to nie przepaść. Ale historia dała im inne dzieciństwo i inne doświadczenia.
Dzieciństwo urodzonego w 1933 roku Krzysztofa Pendereckiego tylko przez kilka lat było spokojne. Jego dziadek był dyrektorem banku w Dębicy, ojciec Tadeusz Penderecki – adwokatem, dziekanem rady adwokackiej w Rzeszowie. Dziadek miał duszę artysty, ale gdy mały Krzysztof powiedział mu, że chce zostać kompozytorem, załamał ręce.
„Muzykant to nie jest dobry zawód dla mężczyzny”, miał powiedzieć. Ojciec za to chciał, by syn został prawnikiem albo architektem, ale sam codziennie grał na fortepianie i skrzypcach. Swoje pierwsze kompozycje Penderecki zaczął pisać jako ośmiolatek.
8 września 1939 roku Dębica została zajęta przez wojska niemieckie. Przed wojną tętniła żydowskim życiem. „Pamiętam śpiewy, które dobiegały mnie z żydowskich bożnic, mam tę muzykę w uchu”, mówił po latach Penderecki. Holocaust drastycznie zmienił oblicze miasta i na zawsze wywarł piętno na małym Krzysztofie. W wywiadzie, którego udzielił do książki „Penderecki. Rozmowy lusławickie” Mieczysława Tomaszewskiego i Marka Bebłota, wspominał: „To było prawie równocześnie z tym, jak nas Niemcy wyrzucili z naszego mieszkania. Musieliśmy się przenieść do świeżo opuszczonej przez Żydów kamienicy na rynku. Tam nas wsadzili. A potem wszystko to, co się działo, całą likwidację getta mam przed oczami. Widziałem, jak Niemcy rozstrzeliwali starych ludzi, którzy nie byli zdatni do drogi. Widziałem przez okno, i małe dzieci też. To było straszne”.
Mimo że dźwięki wojny były nie do zniesienia, muzyka w nim nie umarła. Przeciwnie. W 1955 roku zaczął studiować kompozycję w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie, w klasie kompozytora Artura Malawskiego. Cztery lata później już zdobył pierwsze nagrody Związku Kompozytorów Polskich za wspomniane kompozycje „Strofy”, „Emanacje” i „Psalmy Dawida”. Był już wtedy żonaty z koleżanką ze szkoły średniej, pianistką Barbarą Gracą, krótko po ślubie na świat przyszła ich córka Beata.
Urodzona w 1947 roku Elżbieta Solecka koszmar wojny i okupacji znała tylko z opowiadań. Jej rodzinny dom w Krakowie był oazą spokoju i muzyki. Ojciec Leon Solecki, prawnik z wykształcenia, z przyczyn politycznych nie pracował w zawodzie. Ale że ukochał muzykę, wykładał w szkołach muzycznych – podstawowej, średniej, był profesorem Akademii Muzycznej i koncertmistrzem sekcji wiolonczeli w Orkiestrze Filharmonii Krakowskiej. Mieszkanie Soleckich mieściło się w amfiladzie, mała Elżbietka razem z babcią Luizą zajmowały ostatni pokój. Babcia była wiedenką, wspaniale gotowała i piekła. Później torty z różą według przepisu babci Luizy na stałe zagościły w domu Pendereckich. Rodzice Elżbiety prowadzili otwarty dom, bywali w nim studenci ojca, dźwięki muzyki rozbrzmiewały nieustannie. Ale słuchało się nie tylko Bacha czy Mozarta, ale też Beatlesów i Rolling Stonesów. Elżbieta jednak zawsze powtarzała, że muzyka klasyczna jest potrzebna każdemu człowiekowi do ogólnego wykształcenia. I choć nie została wirtuozem fortepianu, bez muzyki życia sobie nie wyobrażała. Ku zdziwieniu koleżanek w każdy piątek i sobotę chodziła na koncert, a w niedzielę i poniedziałek do opery. Kochała egzystencjalistów i programowo ubierała się na czarno.
Ojciec o nienagannych manierach angielskiego dżentelmena nie mógł zrozumieć dlaczego. Jego zdaniem o wiele lepiej wyglądałaby w różowym. Ale Elżbieta zawsze miała swoje zdanie i nikt też nie mógł wyperswadować jej studiów na fizyce jądrowej. A że wszystko, za co się brała, robiła z pasją, pewnie zostałaby światowej sławy naukowcem.
Oczywiście, gdyby nie spotkała Krzysztofa.
Czytaj także: Nie żyje Elżbieta Penderecka. Żona wybitnego polskiego kompozytora odeszła w wieku 78 lat
***
Mama powiedziała jej kiedyś: „Pamiętaj, w jednym małżeństwie nie da się zrobić dwóch karier”. Szybko zrozumiała, że to prawda. O fizyce jądrowej nie było więcej mowy. On powiedział: „Nie”.
Kiedy kilka miesięcy po ślubie na świat przyszedł ich syn Łukasz, Krzysztof właśnie dyrygował w Rouen. Tydzień wcześniej prawykonanie „Pasji według św. Łukasza” zapoczątkowało światową karierę kompozytora. W dniu narodzin syna otrzymała od męża kartkę z Francji, przedstawiającą małego blond chłopczyka z dopiskiem: „Mam nadzieję, że jesteśmy już we troje”.
Wózek z synem taszczyła na trzecie piętro ich pierwszego wspólnego mieszkania w Dębicy. Miało 35 metrów, dużo mniej niż po latach będzie miał ich salon w dworku w Lusławicach. Pięć miesięcy później, w październiku 1966, z mężem wyjeżdża do Essen, malutki Łukasz nie dostaje paszportu jako „zakładnik” komunistycznych władz i pewnik, że Pendereccy nie uciekną z kraju. Łukasz zostaje pod opieką dziadków. I tak przez półtora roku Elżbieta z mężem podróżują między Krakowem, Essen i Berlinem, żeby Krzysztof pracował, a Łukasz miał rodziców. Już wtedy wiedzą, że mimo tego, iż świat kocha twórczość Mistrza, ich stałym miejscem na mapie jest Polska.
Jeszcze żyjąc na walizkach, zaczynają budowę domu na ulicy Cisowej, na Woli Justowskiej, willowej dzielnicy Krakowa. Już tam w 1971 roku przychodzi na świat Dominika. Imię odziedziczyła po ukochanym wuju Elżbiety, choć wszyscy mówili, że powinna mieć na imię Urtenija. Krótko przed jej narodzeniem miało miejsce światowe prawykonanie wielkiego utworu Pendereckiego „Jutrznia”.
***
Nie jest łatwo połączyć się dwóm światom i od razu znaleźć wspólny zbiór. Ale nie w tym przypadku. Dzięki Elżbiecie przedsiębiorstwo „Pendereccy” funkcjonuje doskonale.
Na pytanie Beaty Tyszkiewicz w wywiadzie dla „Pani” w 1997 roku: „Czy istnieje prawdziwe szczęście?” odpowiedziała: „Nie. Tak samo jak nie ma idealnej rodziny i małżeństwa. Życie jest ciągłym egzaminem, poszukiwaniem prawdy. W małżeństwie trzeba się uzupełniać, być stale ciekawym jedno drugiego. Należy też pielęgnować w sobie pewną tajemnicę, mieć zawsze coś do oddania”.
