CELEBRITY
Syn patrzył na ojca w osłupieniu. Wiedział już, że nie żyje. Nie rozglądając się zbytnio po pokoju, cicho wycofał się do sypialni matki. Łóżko było puste, a aparat telefoniczny rozbity. Matki nigdzie nie dostrzegł. Instynktownie nie dotykał niczego poza klamką i włącznikami światła. Pies wlókł się za nim jak cień. Jan odniósł wrażenie, że zwierzę czegoś się boi. W nim samym narastał lęk. Taki lęk rodzi się w człowieku, który staje sam na sam ze śmiercią. Link w komentarzu 👇
Trzy osoby usłyszały zarzuty ws. zabójstwa byłego premiera PRL Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji. Czy po 30 latach dowiemy się, kto, a przede wszystkim dlaczego ich zabił? I dlaczego w tak straszny sposób?
Alicja Solska-Jaroszewicz i Piotr Jaroszewicz (fot. Sławomir Sierzputowski/ Agencja Wyborcza.pl)
Jeden z domniemanych sprawców nie przyznał się i odmówił składania wyjaśnień, ale dwóch innych przyznało się do winy . Mężczyźni, należący do tzw. “gangu karateków”, aktywnego w latach 90., opisali szczegóły przebiegu zabójstwa. Według śledczych podali szczegóły, o których nie wiedziały media, ani też nie było o nich mowy w poprzedniej sprawie sądowej. Proces pierwszej czwórki oskarżonych ws. zabójstwa Jaroszewiczów skończył się w 2000 roku uniewinnieniem czwórki oskarżonych.
W ubiegłym roku podczas prac nad filmem dokumentalnym o morderstwie Piotra Jaroszewicza i jego żony dziennikarz Tomasz Sekielski odnalazł odciski palców z miejsca zbrodni . Prokuratura na nowo wszczęła śledztwo.
Śledczy twierdzą, że żaden motyw zbrodni nie jest wykluczony. I słusznie, bo w sprawie Jaroszewiczów od początku oprócz pytania “kto zabił” równie interesujące było pytanie “dlaczego”. Miejsce zbrodni i pozostawione na nim ślady były zagadką dla śledczych usiłujących ustalić przebieg wydarzeń. Oto, jak opisała go na podstawie wszystkich dostępnych do niedawna materiałów ze śledztwa reporterka Iza Michalewicz w swojej książce “Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X” :
Mężczyzna pochylił się nad furtką. Włożył klucz do zamka, przekręcił. Otwierała się ciężko, odkąd przestała pasować do ogrodzenia. Posesję od ulicy dzieliły metalowe przęsła. Pospawane wewnątrz drutem tworzącym siatkę, były osadzone na podmurówce wysokości około trzydziestu centymetrów, zrobionej z ciosanego kamienia*.
Spojrzał na dom. W salonie na parterze paliło się światło, ale ganek spowijał mrok. To go zaniepokoiło. Rodzice zawsze zostawiali tu lampkę na całą noc. A było dwadzieścia minut po północy.
Drzwi wejściowych strzegł japoński, magnetyczny zamek typu Miwa. Niemożliwy do odtworzenia, jeśli ktoś nie ma duplikatu klucza. A klucze mieli tylko matka, ojciec, no i on – Jan. Wąsy, okulary, dołek w brodzie, nadwaga. Z wyglądu emerytowany sprzedawca ubezpieczeń. Podobny do matki z okrągłej twarzy i niedużego, zgrabnego nosa.
Gdy włożył klucz do zamka, okazało się, że drzwi są otwarte. Wszedł więc przez hall do salonu i zesztywniał. Na podłodze wyłożonej parkietem leżał obrus poplamiony krwią. Czuć było intensywny, słodkawy, duszący zapach. Jakby w powietrzu rozpuściła się cukrowa wata. Strach pchnął go na schody, oświetlone słabym światłem kinkietów. Stamtąd usłyszał skowyt psa. Zwierzę było zamknięte w korytarzu, przed sypialnią matki. Otworzył drzwi. Pusto. Popiskiwał tylko olbrzymi, czarny sznaucer. Miał częściowy paraliż tylnych łap i kiedy szedł, zad ciągnął się za nim jak zepsuta zabawka.
Jan zawrócił pędem do gabinetu ojca. Ciemno. Zapalił światło. Ojciec siedział w fotelu obitym jasnoszarą tkaniną. Prawa noga siedziska stała oparta na płaskiej, brązowej walizce, co sprawiało, że mężczyzna był lekko odchylony do tyłu. Miał na sobie rozpiętą, białą koszulę w błękitno-szarą kratę, granatowe spodnie, podtrzymane paskiem, bordowe skarpety w jasne plamki, na jednej stopie szary pantofel. Druga stopa opierała się o podłogę boso. Lewa ręka, w przegubie przywiązana do fotela czarnym paskiem, leżała bezładnie na oparciu. Prawa na drugim oparciu spoczywała swobodnie. Głowa owinięta bandażem szukała ratunku przez szeroko otwarte usta. Spod bandaża cienkimi strużkami po policzku spływała krew, kończąc swoją drogę w okolicach mostka. Na szyi zadzierzgnięty był pasek, zahaczony z tyłu głowy o drewnianą, góralską ciupagę, co tworzyło tak zwany krępulec: okręcanie ciupagi, włożonej w pętlę na szyli musiało powodować zaciskanie tej pętli i powolne podduszanie ofiary.
Syn patrzył na ojca w osłupieniu. Wiedział już, że nie żyje. Nie rozglądając się zbytnio po pokoju, cicho wycofał się do sypialni matki. Łóżko było puste, a aparat telefoniczny rozbity. Matki nigdzie nie dostrzegł. Instynktownie nie dotykał niczego poza klamką i włącznikami światła. Pies wlókł się za nim jak cień. Jan odniósł wrażenie, że zwierzę czegoś się boi. W nim samym narastał lęk. Taki lęk rodzi się w człowieku, który staje sam na sam ze śmiercią.
Jan zbiegł do kuchni, w której leżał kolejny rozbity telefon. Nie miał więc jak zadzwonić po policję. Pospiesznie wyszedł z domu, zamknął wejściowe drzwi, potem furtkę, wsiadł w samochód i pojechał na najbliższy komisariat. Wychodząc, musiał zostawić psa, który drapał w drzwi i jęczał. Droga na komisariat zajęła mu nie więcej niż trzy minuty.
Niech pan tam nie wchodzi”
W notatce urzędowej jeden z policjantów 2 września 1992 napisze:
Do komisariatu około godziny 0.30 zgłosił się mężczyzna, który przedstawił się jako Jan Jerzy Jaroszewicz, “syn tego znanego Piotra Jaroszewicza”, i oświadczył, że jego ojciec nie żyje. Że został zamordowany. Zastał mieszkanie otwarte, ślady plądrowania, ojciec znajdował się w fotelu, a obok niego kałuża krwi. Matki, która powinna znajdować się w domu, nie znalazł. Od razu przyjechał do mnie. Jaroszewicz był spokojny i nie widać było po nim śladów specjalnie dużego zdenerwowania. (…)”
[Policjanci] z oficerem dochodzeniowym i technikiem kryminalistyki pojechali (…) po cywilnemu, nieoznakowanym radiowozem. Przed domem czeka na nich Jan Jaroszewicz. Posesję oświetla jedynie poświata ulicznych lamp stojących przy chodniku.
Jan wchodzi do budynku jako pierwszy i wyprowadza psa. Sznaucer obwąchuje policjantów. Ma założony kaganiec. Jan mówi śledczym, że pies zachowuje się dziwnie i powłóczy tylnymi łapami. Wchodzą do domu. W holu dostrzegają przewrócony wazon z kwiatami, choć nie ma rozlanej wody. W pokoju obok, na dywanie i parkiecie, widnieją duże plamy krwi, częściowo przykryte ręcznikami. Na jednym z nich odcisk buta. Oprócz wysuniętej z regału szuflady i swetra, rzuconego na podłogę, nie ma innych śladów plądrowania.
Policjanci wchodzą na piętro. U podnóża schodów krew zaznacza się gęsto kroplami. Na piętrze, w pokoju, śledczy odnajdują zwłoki mężczyzny. Jeden z policjantów, Mirosław Janicki, zezna później, że nie chciał wchodzić dalej, by nie zacierać śladów. Wtedy Jan Jaroszewicz powiedział, że martwi się o matkę, bo nigdzie nie mógł jej znaleźć. Powiedział, że zaglądał do każdego pomieszczenia willi, ale matki nie ma. Jeden z policjantów wskazał ręką na przymknięte drzwi:
Policjant wszedł do łazienki i szybko się cofnął. – Niech pan tam nie wchodzi – rzucił do Jana.
W łazience było ciemno. Najpierw zobaczyli jej zwłoki w świetle latarek. Nie zdążyli nic powiedzieć, ale z twarzy śledczych Jan wyczytał, że matka nie żyje. Zaczął się trząść. – Ma pan coś na uspokojenie? – spytał policjant, ale nie usłyszał odpowiedzi, bo Jan zasłabł.
Alicja Solska-Jaroszewicz leżała w łazience twarzą do ściany, z rękoma zaciągniętymi do tyłu. Była związana w coś, co policjanci nazywają kocią kołyską: ręce do tyłu sznurkiem (mógłby służyć do wieszania bielizny), a od sznurka wokół rąk kolejny sznur pionowo, wzdłuż pleców, połączony ze skrępowanymi nogami. Na wieszakach ręczniki, damska, letnia sukienka, którą zdążyła zdjąć tamtego wieczoru, i zmienić na nocną koszulę w kolorze lilaróż. Ciało leżało na podłodze łazienki między wanną a toaletką, na rozłożonej, kolorowej poszewce, która oblekała koc. Pod to, co później zostało z głowy (kobieta miała odstrzelone
