Connect with us

CELEBRITY

Szpital, stan krytyczny. Po chwili o Polce zaczęły mówić całe Indie

Published

on

Czułam, że gasnę. Byłam w stanie krytycznym, ale przeżyłam swój cud, a później usłyszałam, że teraz jestem najsłynniejszą kobietą w Indiach – opowiada Róża Kozakowska, która po nocy w szpitalu zdobyła złoty medal mistrzostw świata w rzucie maczugą.

Była północ, gdy zaczęły się potworne dreszcze. Zanim przyszła pierwsza, wymiotowałam już jakieś piętnaście razy. Organizm był wycieńczony, a serce zwalniało. Czułam, że gasnę. Miałam wrażenie, że to koniec i chyba tylko w szpitalu mogą znaleźć coś, co mnie podniesie. Zadzwoniłam do Bartka, czyli trenera, a później do Jarka, lekarza. Więcej nie pamiętam. Wiem od Bartka, że znaleźli mnie nieprzytomną, z wysoką gorączką, odwodnioną, niedotlenioną, w stanie krytycznym.

Jarek zrobił, co mógł w tych hotelowych warunkach. Najwięcej zawsze zawdzięcza się temu, kto udzielił pierwszej pomocy, więc on jest największym bohaterem. Bartek też zachował zimną krew. Pomagał, okładał mnie zimnymi ręcznikami. Nie było poprawy, więc zadzwonili po karetkę. Pamiętam mocny wstrząs, jechaliśmy po jakichś dziurach. Kolejne wspomnienie jest ze szpitala: wkłucia, kroplówki i słowa: “Spokojnie, jesteśmy z tobą. Wszystko będzie dobrze”.

Później były badania, kroplówki. Lekarzy odwiedziło mnie chyba piętnastu. Byłam ciekawym przypadkiem, bo neuroborelioza jest w Indiach czymś nowym. No i moja wysoka spastyczność. Może myśleli, że wynika z tego, co się właśnie wydarzyło. Dopiero Jarek im wytłumaczył, że porażenia dostałam kiedyś właśnie przez neuroboreliozę. Wiesz, jakie pierwsze pytanie zadałam Bartkowi, gdy odzyskałam świadomość? “Która godzina?”. Wiedziałam, że on to zrozumie.

Zaczęłam się zastanawiać, czy zdążę na mój start, bo skoro konkurs jest o 17.00, a call room godzinę wcześniej, to najpóźniej musimy wyjechać stąd o 15.00. Tylko obliczenia były wtedy w mojej głowie. Zastanawiałam się też, jak bardzo naładowana jest moja bateria. Byłam słaba, ale wierzyłam, że jeśli tylko wyjdę ze szpitala, to dam radę. A kiedy Bartek i Jarek zrozumieli, że faktycznie chcę wystartować, to zaczęli stawać na rzęsach, żebym dostała wypis.

Dopadła mnie ta sama bakteria, co wielu innych w reprezentacji, ale ze zdwojoną siłą. Organizm nie reagował na leki, które pomagały innym, więc musieliśmy wziąć szpitalne. Poprzenosili nas jeszcze z jednej izby na drugą. Gorąco, zaduch, nie chciałbyś tam być. Pomagali, ale warunki były skrajne. Baliśmy się, że to się skończy jakąś sepsą, walka o wypis trwała dwie godziny. Usłyszałam, że jestem cholernie słaba. Dostałam jeszcze jedną kroplówkę. Kiedy wsiedliśmy do taksówki, była radość.

Jarek ostrzegł, że jestem wypompowana. Mogę wejść na stadion i zasłabnąć. On oczywiście będzie na miejscu, w razie potrzeby pomoże. “Rozumiem”. Odpowiedział, że w takim razie jeśli chcę, to on nie widzi przeciwwskazań dla mojego startu. Podobnie stwierdził trener. Wyjazd na stadion to był już pierwszy medal. A jak weszłam, zobaczyłam klatkę, poczułam atmosferę… Pomyślałam: “Boże. Wiem, że nie mam siły, ale ja tu przyszłam rzucać sercem i wiarą. Ufam ci ponad wszystko”.

Bartek wsadził mnie na kozę, przywiązał i powiedział: “Spokojnie”. Wiedziałam, że mam dwa rzuty, bo na kolejne zabraknie siły. Znów się pomodliłam. “Ufam ci Boże, bo wiem, że choć ja nie mam siły, to ty ją masz”. No i rzuciłam. Bartek oniemiał. To było ponad 28 metrów! Przy drugiej próbie długo czekałam na wynik. 29.30 m. Wiedziałam, że więcej raczej nie będzie, bo nachylając się, widziałam ciemność. Ale powiedziałam: “Bartek, pozwól mi porzucać, skoro tu jestem”. Zgodził się.

Skończyłam, prowadziłam, ale na liście była jeszcze Tunezyjka. Najmocniejsza. Ona zawsze jest dobrze przygotowana i często najlepsze ma ostatnie rzuty. Aż przyszedł ten szósty. Poleciało za linię trzydziestego metra. Bartek powiedział: “No dobrze, wygrała, ale i tak mamy medal”. A mi wydawało się, że rzuciła ciut bliżej ode mnie. No i miałam rację – 29.19 m. Okazało się, że linia była źle zaznaczona. Nikt jej nie przekroczył.

Długo nie docierało do mnie, że to złoto, choć idąc na start, wierzyłam, że nawet taka zdechła będę o nie walczyć. To był mój cud. Wszyscy płakaliśmy. Ten medal był sukcesem trzech muszkieterów. Pokazałam, że jestem człowiekiem, który się nie poddaje i chce być siłą dla innych, choć taki scenariusz napisany na górze przerósł moje wyobrażenia. Już się przecież żegnałam z zawodami, ale puls nie zagasł. Ogień się tlił i razem go rozpaliliśmy. Odrodziłam się jak feniks z popiołów.

Kolejnego dnia wróciliśmy do szpitala po leki. Powiedzieli mi tam: “Zobacz, teraz jesteś najsłynniejszą kobietą w Indiach!”. Wyobraziłam to sobie. W całych Indiach! Niesamowite. Wszystko przez to, że moją historię ze szpitalem opisały gazety. I faktycznie ludzie mnie rozpoznawali, kłaniali się. Oni tu żyją w skrajnych warunkach, ale są fantastyczni, przemili, pomocni, uśmiechnięci.

Nie wiem, jak plan miał dla mnie Bóg, ale może chce moim przykładem pokazać, że wiara czyni cuda. A ona była we mnie zawsze. Dodawała skrzydeł, unosiła ponad chmury. Bóg już w dzieciństwie był moim najlepszym przyjacielem – wtedy jedynym. Pewnie dzięki niemu miałam w sobie siłę. Wstawałam i szłam do przodu nawet, gdy leżałam w kałuży krwi. Dosłownie. Czasami mu mówię: “Boże, ja teraz widzę, że przygotowywałeś mnie na niemożliwe od początku”.

Wieloma rzeczami z dzieciństwa nigdy się nie dzieliłam, w wywiadach były tylko szczątki, bo to rzeczy traumatyczne. Może kiedyś spiszę pamiętnik – nie dla mnie, tylko dla tych, którzy mogliby z takiej opowieści czerpać siłę. Zobaczyć, że bieda i nędza nie przekreślają naszej szansy. Ja sobie zawsze powtarzałam, że skoro żyję, oddycham, mam dwie nogi i dwie ręce, to nie mogę narzekać, bo inni mają gorzej. Zawsze doceniałam to, co mam.

W New Delhi jeden z kolegów wyjrzał za okno i zapytał: “Nie przeraża cię to?”. Nie, bo ja w takich warunkach się wychowałam. To nie jest mi obce. Kiedyś przyszli do nas sąsiedzi i zauważyłam, że ich córka ma pierścionek. Powiedziała: “Nie, to nie są zaręczyny, dostałam od ojca”. I sobie tak pomyślałam, że ja też dostałam od ojca prezent. Nie pierścionek, tylko lekcję życia, która nauczyła mnie, że jestem silnym człowiekiem, choć mogłam wiele razy zginąć.

Zawsze miałam silny charakter. Moi bracia nie skończyli tak dobrze. Obaj pracują dorywczo, mają uzależnienia, są bezdomni. Starszy pomieszkuje w przyczepie kempingowej. Młodszy też, ale ta jego jest w strasznym stanie. Niedawno ludzie, od których kupiłam działkę, podarowali mi kontener i teraz mój opiekun Rafka go remontuje, ociepla. Zawieziemy go bratu na święta. Zawsze do nich jeździmy z paczkami, jak te święte mikołaje.

Pomagam całej trójce – także ojcu. Boję się, że znów coś mi zrobi, więc zawsze jadę tam z Rafkiem, ale już dawno mu wybaczyłam. Jest przecież tylko człowiekiem. Nie tłumaczę go, bo tego nie da się wytłumaczyć. Próbuję jednak zrozumieć jego czyny. Może po prostu nie miał w życiu łatwo? Na pewno nie mnie go oceniać. Umiem podać mu rękę, przywitać się. Pragnę dostrzec w nim chociaż iskierkę prawdziwości i mi się udaje. Wszystkich tak traktuję.

Uśmiech drugiego człowieka to dla mnie największa radość. Pomagałam i dzieliłam się z innymi nawet, gdy żyłam w kontenerze i miałam 350 zł zasiłku. Nie chcę się tym chwalić. Robię wszystko z serca, a nie po to, żeby się pokazać. Uprawiam sport, bo kocham to robić. Nie obchodzą mnie rozgłos ani sława. Chcę być jedynie siłą dla tych, którzy jeszcze nie wierzą w swoje możliwości.

Mam, czego potrzebuję. Opiekunów i mamę. Ona też jest wdzięczna Bogu, że mnie ma, bo zawsze chciała być dumna z chociaż jednego dziecka. Kiedy byłam młodsza obiecałam sobie, że będzie. I teraz pęka z dumy. To moja wygrana, że jest szczęśliwa. Spełniłam chociaż jedno jej marzenie. Ona teraz mieszka w tym moim kontenerze, ale wyremontowanym. Zawsze jadę do niej na urodziny i staję na rzęsach, żeby na święta przyjechała do mnie. Teraz też czekam.

Zawsze byłam inna. Nikogo nie udaję. Kocham być autentyczna. Szanuję sama siebie za to, że mam swoje zdanie. Taką cenią mnie przyjaciele. A Bóg dał mi wielu takich aniołów. To chyba moja nagroda za cierpliwość, pokorę, wiarę. Jestem służebnicą, marnym puchem i jego owieczką, choć zawsze mówię, że czarną, bo się wyróżniam. Nie idę w stadzie jak inni, mam w sobie buntownika.

Nie wiem, co dalej ze sportem, bo nikt nie wie, co będzie jutro. Mój stan po neuroboreliozie się nie pogarsza, ale mam jeszcze endometriozę – były już przerzuty, operacja, ledwo mnie odratowali – i dystomię, więc jest z czym walczyć. Nie nudzę się. Bywało, że tych leków brałam pieruńsko dużo. Kiedy pierwszy raz przyjechałam na zgrupowanie do Spały, trener spojrzał na moją kabinówkę i zapytał, czy mam tam ubrania. Nie, tam były tylko leki.

Może właśnie dostałam to, co straciłam rok temu na igrzyskach w Paryżu, gdzie wygrałam, ale zostałam zdyskwalifikowana przez poduszkę. Stałam się dzięki temu jeszcze silniejsza. Powiedziałam nawet do Boga: “Chyba chcesz mnie poskładać na oczach tych, którzy mnie złamali”. Przez tamtą dyskwalifikację nie miałam stypendium. Teraz znów będzie dobrze. Na leki mi nie brakuje, a dla siebie wiele nie potrzebuję. Będę miała czym się dzielić.

* W 2024 roku Róża Kozakowska byłą jedną z nominowanych w plebiscycie WP SportoweFakty – HEROSI. Oto wywiad z nią Dariusza Farona

Róża Kozakowska to dwukrotna medalistka igrzysk paraolimpijskich. W Tokio zdobyła złoto w rzucie maczugą i srebro w pchnięciu kulą. Zmaga się z neuroboreliozą stawowo-mózgową oraz endometriozą

Click to comment

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

Copyright © 2025 USAtalkin